Tytuł: Trzeba go oswoić
Autorka: SharriPL
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: shounen-ai
Para: MarcoxAce
Ograniczenia wiekowe: 12+
Możliwe spoilery: TAK
Drobny prezent na Mikołaja dla wszystkich czytelników Umi ^^
Ayo3: Sharri zrobiła nam niespodziankę podsyłając opowiadanie na Mikołajki :) Bardzo dziękujemy, a Was zachęcamy do lektury!
Autorka: SharriPL
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: shounen-ai
Para: MarcoxAce
Ograniczenia wiekowe: 12+
Możliwe spoilery: TAK
Drobny prezent na Mikołaja dla wszystkich czytelników Umi ^^
Ayo3: Sharri zrobiła nam niespodziankę podsyłając opowiadanie na Mikołajki :) Bardzo dziękujemy, a Was zachęcamy do lektury!
Odkąd piraci
Spade dołączyli do Białobrodego minął dobry miesiąc. Wszyscy wpasowali się w
załogę jednego z czterech imperatorów i zaklimatyzowali. Prawie wszyscy.
Wyjątkiem pozostał ich były już kapitan, Portgas D. Ace. Nikt nie mógł zliczyć
ile to razy potomek Króla Piratów próbował targnąć się na życie największego
rywala swego ojca. Oczywiście zawsze dostawał porządną nauczkę od białowąsego
staruszka i przez pewien czas był spokój, dopóki piegowaty nie wymyślił
kolejnego genialnego planu unicestwienia jednego z najpotężniejszych ludzi,
jacy pływali po tych wodach. Zawsze okazywało się, że i ta koncepcja była
niedopracowana, a Ace leciał przez pół statku, rozwalając przy tym od 3 do
nawet 5 ścian na swojej drodze i w efekcie końcowym lądował cały posiniaczony
na deskach pokładu. Najgorsze było jednak to, że nie chciał od nikogo
przyjmować pomocy, nawet od byłych członków swojej załogi, a jego ciało było
istną wystawą wszelkiego rodzaju, koloru i rozmiaru siniaków. Po jedzenie
chodził tylko i wyłącznie wtedy, gdy większość załogi była na pokładzie. Nie
spoufalał się z nikim, był oschły, zimny, pomimo owocu jakim władał. Lecz teraz
czuł się po prostu samotny, zdradzony, opuszczony... Niczym zwierzę w klatce, a
klatką był dla niego obecnie statek Białobrodego.
- O rety… –
Thatch siedzący na dziobie Moby Dick'a westchnął i pokręcił głową, gdy usłyszał
kolejny huk na statku. To znaczyło, że młody, niepokorny piegowaty znowu
próbował mierzyć się z ich kapitanem. – Minął już miesiąc a on nadal próbuje? -
zagadnął do Marco, który siedział obok niego.
- Z tego co
słychać. – Blondyn odpowiedział westchnieniem i upił łyk rumu z butelki. W tym
momencie za nimi rozległ się trzask łamanego drewna. Oboje wiedzieli co się
stało, szczególnie gdy hałasowi towarzyszył krzyk Portgas'a. – O... Leci... -
Feniks mruknął wyraźnie znudzony ciągłymi próbami załoganta.
-
Powinniśmy...? - zagaił Thatch patrząc niepewnie na dowódcę 1. dywizji.
- Nie – Marco
odpowiedział leniwie, a gdy krzyk młodego pirata mógł ich już ogłuszyć,
odchylili się w dwie różne strony, przez co Ace przeleciał pomiędzy nimi
wylatując przez dziób statku do wody.
Jednakże po
chwili, dzięki mocy ognistego owocu znalazł się z powrotem na pokładzie, w
lekko podartej koszuli, z poobcieraną skórą i mozaiką zadrapań na całym ciele.
Oddychał ciężko i nienawistnie patrzył się w stronę dziury, którą zrobił, a z
której z politowaniem spoglądał na niego Białobrody. Zaklął szpetnie, pomimo
tak wielu upomnień Thatch'a nadal nie zwracał uwagi na to co mówi.
- Ace, język!
- Tu odezwał się wspomniany wyżej pirat. Z boku wyglądało to tak, jakby matka
karciła nieposłuszne dziecko. Z resztą głos dowódcy 4. dywizji tak właśnie
brzmiał. Żeby było śmieszniej piegowaty pokazał mu swój język i z powrotem udał
się na swoje miejsce znajdujące się w cieniu statku przy prawej burcie. – Co za
dzieciak, zachowuje się jak dzikie zwierzę. Trzeba go oswoić, nieprawdaż Marco?
- Thatch uśmiechnął się tak, jakby coś planował.
Blondyn uniósł
podejrzliwie brew, wyraz twarzy kamrata w ogóle mu się nie podobał. Widział go
nie raz i nie dwa, jedno było pewne, nic dobrego z tego nie wyniknie.
Brązowowłosy szturchnął przyjaciela i nadal szeroko się uśmiechając objął go
ramieniem.
- To jak? Czy
potężny Feniks podejmie się tego wyzwania?
- Zapomnij –
Marco odwrócił głowę upijając kolejny łyk rumu. Nie zamierzał brać udziału w
kolejnym, dziwnym pomyśle Thatch'a.
- No weeeeeeź!
Nie zrobisz tego dla mnie? - Dowódca 4. dywizji zawył żałośnie, wieszając się
wręcz na blondynie, ten jednak tylko pokręcił głową. – Jeśli nie dla mnie to
chociaż dla Moby Dick'a, co? Sam widzisz ile musi przetrwać przez wybryki
naszego płomyczka... To jak? - Brązowowłosy zrobił oczka niczym kot ze Shreka.
Feniks
zmarszczył brwi i już miał powiedzieć "nie", ale mina Thatch'a i
wzmianka o ich wiernym statku, który przeżywał istne katusze przez Ace'a
zadziałała niczym impuls. Kolejne westchnienie wydostało się z ust dowódcy 1.
dywizji, a resztka alkoholu znalazła się w jego ustach.
- Niech ci bę…
- Wiedziałem,
że się zgodzisz! - Brązowowłosy wykrzyknął uradowany i wstał. – Życzę
powodzenia! - I po prostu odszedł z szerokim uśmiechem, zwalając wszystko na
Marco.
- Ty
cholerny...! Zapłacisz mi za to Thatch, yoi! - Blondyn krzyknął, ale towarzysz
jedynie mu pomachał znikając pod pokładem z piosenką na ustach.
Feniks
skrzywił się wyraźnie. Chciał się jeszcze napić, ale butelka okazała się pusta,
toteż wyrzucił ją do morza. Odetchnął klnąc w myślach na kompana, który zlecił
mu to karkołomne zadanie i odwrócił się spoglądając na piegowatego. Brunet
siedział skulony przy prawej burcie, z dala od wszystkich. Nogi miał ugięte w
kolanach, a rękoma trzymał się za ramiona, tym samym zasłaniając swoją twarz.
Jednakże jego spojrzenie mówiło wszystko. Był wściekły, a jednocześnie
zagubiony i niepewny. A kto by nie był w takiej sytuacji? Musiał dołączyć do
człowieka, którego chciał za wszelką cenę pokonać... I nadal chce, pomimo tego,
że jego przeciwnik podczas tych wszystkich prób nie otrzymał nawet
najmniejszego zadrapania. To dopiero znaczy być upartym.
Marco ogarnął
wzrokiem cały statek. Na pokładzie została jedynie wieczorna warta. Nawet nie
zorientował się kiedy nastał wieczór. Reszta załogi znajdowała się teraz pewnie
pod pokładem na ciepłej kolacji. W sumie to on też powinien tam być. Wstał i
przeciągnął się, patrząc na słońce, które znikało za morskim horyzontem. Nie
spiesząc się zszedł z dziobu, idąc w stronę zejścia do, można by powiedzieć,
stołówki, ale w pewnym momencie zatrzymał się. Zmarszczył brwi i popatrzył w
stronę pewnego, niegrzecznego płomyka, który teraz zaciskał palce na swoich
bokach. Nie minęła nawet minuta jak z brzucha Ace rozległo się głośne burczenie,
świadczące o pewnej potrzebie bruneta. Marco zdał sobie jednak sprawę, że nie
ma możliwości, by Portgas w tym momencie zszedł na dół. Było tam zbyt dużo
ludzi, a pomieszczenie opustoszeje dopiero późnym ranem. Odwrócił wzrok i
podrapał się nerwowo po karku. Teraz tylko jedna myśl krążyła mu po głowie:
"Thatch, zamorduję cię!".
Zszedł pod
pokład, gdzie został przywitany przez całą załogę, wliczając w to kapitana.
Usiadł przy jednym stoliku, po tym jak zabrał swoją porcję od kucharza.
Niemalże natychmiastowo przysiadł się do niego brązowowłosy.
- I jak tam
sprawa z Ace'm? - zapytał z szerokim, tajemniczym uśmiechem, a Feniks
natychmiastowo złapał go za przód koszuli.
- Ty się
lepiej nie odzywaj. – Marco odwarknął, zły na przyjaciela, za to, że miał teraz
na głowie ognistego, zagubionego, wściekłego i nieobliczalnego nastolatka.
Zgromiwszy go
spojrzeniem puścił jego ubranie i zabrał się za jedzenie. Jak zwykle pod
pokładem o tej porze było głośno i tłoczno. Blondyn dyskretnie obserwował
wszystkich załogantów, wyłapał wzrokiem byłą załogę piegowatego. Nie siedzieli
o dziwo razem, byli rozrzuceni po całym pomieszczeniu, jak widać złapali już
dobry kontakt z nowymi towarzyszami broni, tylko się cieszyć.
Kilku
załogantów próbowało namówić dowódcę 1. dywizji na "drobną" popijawę,
ale Marco zdając sobie sprawę, że podjął się pewnej misji, kulturalnie odmówił.
Gdy część załogi (w tym Thatch) rozeszła się po statku, Marco udał się do
kucharza. Ten z szerokim uśmiechem wręczył mu kolejną miskę z gorącą i
przepyszną zupą, której zapach roznosił się już po całym pokładzie, dodatkowo
dorzucił kilka sucharów idealnie komponujących się ze smakiem wywaru. Blondyn
podziękował i udał się na górny pokład. Na zewnątrz było już dosyć ciemno, a
jedyne światło stanowiło kilkanaście pochodni w dłoniach piratów bądź
umieszczonych sztywno na statku. Chociaż i tak bez trudu zauważył w cieniu
skuloną postać. Odetchnął i na moment odwrócił wzrok, ale...niestety do czegoś
się zobowiązał. Podszedł do chłopaka powoli, ale tak by ten go słyszał, nie chciał
go wystraszyć.
- Oi, nie
sądzisz, że pora na kolacje? - odpowiedziała mu jednak głucha cisza, chciał
zapytać o coś jeszcze, ewentualnie odejść bo Portgas mógł spać, ale jednak
dziki płomyczek postanowił się odezwać.
- Niczego od
was nie potrzebuję...- ton jego wypowiedzi był obojętny, wręcz grobowy, lecz
jego powagę przyćmiło burczenie jego brzucha, który ewidentnie domagał się
jedzenia – cholera...
Feniks
przewrócił oczyma i rozejrzał się ponownie po statku rozmyślając nad upartą
naturą bruneta. - Może ty nie potrzebujesz, ale twój żołądek tak – postawił
przed piegowatym miskę z ciepłym posiłkiem razem z sucharami – jeśli nie
zamierzasz tego zjeść to przynajmniej tego nie wyrzucaj i zanieś z powrotem do
kucharza
Dopiero teraz
Portgas podniósł głowę spoglądając na dowódcę 1. dywizji, dzięki płomieniowi
pochodni Marco mógł ujrzeć chociaż część twarzy i oczy ognistego. Widział, że
Ace był zszokowany, zaskoczony a w jego tęczówkach po raz pierwszy odkąd tu
jest pojawiły się żywe iskierki. Sam Feniks zdziwił się taką reakcją,
spodziewał się, że ich płomyczek wścieknie się, uderzy go bądź natychmiastowo
wyrzuci jedzenie, a było wręcz przeciwnie. Chłopak wyglądał na kogoś, kto
potrzebował jedynie odrobiny wsparcia i zrozumienia, ale jak mógł je znaleźć skoro
nawet załoga go opuściła?
Blondyn aż nie
mógł znieść tego spojrzenia, odwrócił wzrok.
- Bo ci
wystygnie...- mruknął jeszcze i wstał z zamiarem wrócenia pod pokład. Zanim
zrobił drugi krok mógł już usłyszeć jak Portgas w tempie błyskawicznym
pałaszuje swoją porcję. Mimowolnie na jego usta wkradł się uśmiech. W gruncie
rzeczy Ace nie był jakąś dziką bestią z olbrzymimi pazurami i kłami
tylko...zagubionym kotem? Bądź psem, który raz dostał kopa od człowieka, ale na
nowo odkrywa, że ludzie nie są wcale tacy źli. W duchu zaśmiał się ze swojego
porównania, które bądź co bądź było dosyć trafne.
Piegowaty,
nadal skołowany patrzył za ananasem. Nie rozumiał...dlaczego. Dlaczego wszyscy
go akceptują, są dla niego mili pomimo tego, że dzień w dzień próbuje zabić
Białobrodego. To nie miało żadnego sensu. I...czemu mówili do niego po prostu
"oyaji"? Przecież był uznawany za najsilniejszego człowieka na
świecie. Do tej pory myślał, że załoga tak potężnego pirata jest bandą
krwiożerczych monstrum a oni byli niczym jedna, wielka rodzina. Atmosfera na
statku była niezwykle ciepła, a do swojego kapitana zwracali się w
sposób...naturalny. Nie wiedział jak mógłby to nazwać inaczej. Widać było, że
czują do niego respekt i szacunek, ale jednocześnie...nie, to nie było dla
niego pojęte. Gadali z nim, jakby byli wręcz na równym poziomie, jakby nie
dzieliła ich żadna granica, która zazwyczaj była zachowana pomiędzy dowódcą a
podwładnymi. Dziwne...rodzina co?
Marco dopiero
co wstał, a raczej spadł z hamaku, gdy coś huknęło i z wrzaskiem poleciało w
powietrze. Rozmasował obolałą głowę niechętnie wychodząc na górny pokład...dopiero
świtało. Spojrzał w górę, z której to spadał pewien ognik. Blondyn westchnął
cierpiętniczo już chcąc odejść, ale coś było zdecydowanie nie tak. Ace nie
używał mocy swojego owocu, przecież mógł znacznie szybciej dostać się na dół
dzięki niej. Więc...dlaczego tego nie robił? Gdy dystans pomiędzy twardym
pokładem zmniejszał się nieubłaganie do uszu Feniksa dotarł, wręcz błagalny
krzyk o pomoc. Krzyk Portgas'a. Instynktownie fragmenty jego ciała zmieniły się
w części mitycznego Zoan'a a on wzbił się w powietrze. Im bliżej był
piegowatego tym wyraźniej mógł dostrzec na twarzy spadającego przerażenie. To
tylko bardziej utwierdzało go w przekonaniu, że Ace pomimo swojej maski
młodego, niepokornego potrzebuje wsparcia...choćby po nieudanym zamachu na ich
kapitana.
Będąc już
wystarczająco blisko chwycił chłopaka swoimi szponami za ramiona i szarpnął w
górę walcząc z grawitacją. Krzyk ustał po chwili, gdy brunet zrozumiał, że
jakimś cudem został uratowany. Najwidoczniej miał zamknięte oczy i nawet nie dostrzegł
nadlatującego Marco. Nerwowo zaczął rozglądać się wkoło, nie myśląc nawet by
spojrzeć w górę.
- Czy
ja...jestem w niebie? - zapytał zdezorientowany, ta wypowiedź tak rozbawiła
Feniksa, że pierwszy raz od dłuższego czasu szczerze się zaśmiał.
- Oi,
oi...raczej nie. Nie czujesz, że cię trzymam? - dopiero teraz Portgas spojrzał
w górę, ale momentalnie spuścił głowę lekko się rumieniąc – coś ty sobie
myślał, yoi?
- Myślałem, że
to coś na moich ramionach to skrzydła...- Ace mruknął zażenowany – fajnie
byłoby latać...
- Oi...ty już
możesz praktycznie latać. Masz przecież Mera Mera no Mi – tok myślenia tego
dzieciaka był dla dowódcy 1. dywizji naprawdę niezrozumiały – skoro spadałeś
czemu nie użyłeś jego mocy?
- Ugh...j-jak
spałem ktoś mi to doczepił...- brunet uniósł rękę, miał na niej jakąś
bransoletę. Była wykonana z metalu i miała wejście na kluczyk – z początku nie
zwróciłem na nią w ogóle uwagi...ale to chyba kairoseki...- mruknął opuszczając
bezwładnie kończynę.
Gdyby tego
wszystkiego było mało, chłopak normalnie z nim rozmawiał. Odkąd został niemalże
więźniem na Moby Dick'u do nikogo nie odezwał się normalnie. Albo coś
odwarknął, albo zignorował rozmówce. Więc dlaczego nie zrobił tego również tym
razem?
Jakby się tak
zastanowić to ładunek Feniksa nie wyglądał najlepiej. Mięśnie miał całkowicie
rozluźnione a oczy jakby przygasły, zaczął nawet coś mamrotać pod nosem a nawet
usnął! Blondyn szarpnął nim aby ten się wybudził, nie odniosło to żadnego
efektu. Co było z tym dzieciakiem nie tak?! A przede wszystkim...kto założył mu
tę bransoletę z kairoseki...
We względnym
spokoju wylądował z powrotem na pokładzie. Cała załoga przyzwyczaiła się już do
wybryków Ace'a, więc nikt nie zwracał już na to uwagi. Z jednej strony dobrze,
bo w tym momencie musiał nieść nastolatka na rękach. Skubany spał po prostu jak
kamień! Marco pomijał już fakt, że było to co najmniej żenujące a ognik
obśliniał mu koszulę. Co za utrapienie...
Szedł wąskim
korytarzem, gdzieś zza rogu udało mu się usłyszeć strzempki rozmowy.
- Ej! A co by
było gdybym pod wodą zasłonił ci skrzela? - Feniks rozpoznał ten głos, należał
do Haruty, następny zaś do Namur'a.
- Utopiłbym
się-
- No to jest
śmieszne! Zostałbyś pierwszą rybą, która się utopiła! - salwa śmiechu rozeszła
się po statku, ryboludź jedynie coś warknął.
- Yo – blondyn
wyłonił się witając krótko. Na twarzach towarzyszy zagościło niemałe
zdziwienie, gdy ujrzeli kogo niesie – wiecie może kto założył mu bransoletę z
kairoseki? W końcu tylko my mamy do nich dostęp, yoi – tu miał na myśli
wszystkich dowódców.
Namur wyraźnie
się wzdrygnął a Haruta odwrócił wzrok i schował ręce za plecami. Coś było
zdecydowanie nie tak. Marco zmarszczył brwi niezadowolony, jego kamraci coś
wiedzieli, ale nie chcieli się tym z nim podzielić.
- No? - ponaglił
dowódców, lecz ci ciągle milczeli jak zaklęci. Westchnął zdając sobie sprawę,
że sam będzie musiał odnaleźć winowajcę – w takim razie-
- Czekaj! -
ryboludź odezwał się nagle, a jego brązowowłosy kolega wypuścił nerwowo
powietrze – Vista...Vista mu to założył...
- Dlaczego? -
zaintrygowany Feniks uniósł jedną brew.
- Niektórzy
nie byli za tym, ale powiedział, że oyaji powinien mieć trochę spokoju...w
końcu ma już swoje lata i-
Blondyn nie
pozwolił dokończyć Harucie. Wyminął go z wściekłym wyrazem twarzy, kierując się
najpierw do kwater. Zostawił Ace'a, wolał by chłopak nie był świadkiem rozmowy,
którą miał zamiar przeprowadzić z Vistą. Co ten durny szermierz w ogóle sobie
myślał? Przecież podważał nawet rozkazy Białobrodego! Wyraźnie było powiedziane,
że nie założą Portgas'owi kairoseki! Na zbyt dużo sobie pozwalał!
Próbował
zachować spokój co średnio mu się udawało, co chwilę rzucał załogantom groźne
spojrzenia, choć nadal nie mógł znaleźć powodu swojej złości. Spotkał go przy
wyjściu na pokład.
- Vista –
zmierzył kamrata lodowatym spojrzeniem – musimy pogadać, yoi!
Szermierz
zgodził się, a jego wieczny uśmiech nie zniknął nawet w momencie, gdy
uświadomił sobie jak bardzo Feniks jest wkurzony. Było to rzadkością by dowódcy
rozmawiali na osobności poza zasięgiem słuchu załogi.
- Co to ma
znaczyć, yoi?
- Ale co masz
na myśli Marco?
- Dobrze wiesz
co mam na myśli! - blondyn podniósł głos. Nie spodziewał się, że aż tak
przejmie się tą sprawą – dlaczego założyłeś Ace'owi bransoletę z kairoseki?
- Ależ ja nic-
- Daruj sobie,
Namur i Haruta się wygadali – skrzyżował ręce na piersi oczekując odpowiedzi
szermierza. Ten westchnął i podrapał się nerwowo po karku.
- Zrobiłem to
dla dobra staruszka. Sam wiesz, że musi przyjmować leki. Ten dzieciak jest
niebezpieczny, co jeśli w końcu oyaji się odsłoni? Jeśli nie-
- Dobrze
wiesz, że Ace nie jest w stanie go pokonać, więc oddaj klucz do bransolety. Nie
tylko ty się przez niego nie wysypiasz – ich staruszek był tylko wymówką. Cała
załoga przez wybryki Portgas'a od dłuższego czasu nie mogła zaznać porządnego
snu, a Vista postanowił po prostu pomóc...na swój sposób – gdyby nie ja ten
ognisty głupek mógłby dzisiaj zginąć, yoi...
Vista wręcz
oniemiał. Nigdy by nie przypuszczał, że Marco tak szybko wszystkiego się
domyśli. Wahając się sięgnął do kieszeni po klucz, lecz nadal go nie wyciągnął.
- Dajesz czy
nie, yoi? Niedługo się zmieni...- to ostatnie zdanie Feniks dodał znacznie
ciszej. Mógł zaufać Viście, problem polegał na tym, że chyba nie chciał, aby
cała załoga wiedziała o tym, iż próbuje "oswoić" niesfornego ognika.
Choć pewnie dzięki Thatch'owi wiedziała o tym już nie tylko cała załoga, ale i
połowa nowego świata.
Szermierz
uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby doskonale wiedział o czym myśli dowódca 1.
dywizji. Wręczył mu niewielki kluczyk i udał się w stronę zejścia pod pokład.
- Wszyscy na
ciebie liczymy Marco!
"Przebrzydły
plotkarz!". Blondyn krzyknął wewnętrznie. Niech no go znajdzie!
Gdy tylko
dostał klucz wrócił do ognistego i momentalnie ściągnął przedmiot jego udręki.
Przy okazji poprosił by ktoś zabrał bransoletę, sam wolał nie przenosić tego
przeklętego minerału, mogło się to skończyć nieciekawie. Któryś z załogantów
nie będący władającym zabrał przydatną biżuterię na jej miejsce, a Feniks mógł
się teraz zająć swoim utrapieniem.
Szturchnął
chłopaka w ramię, zero reakcji. Podobnie było przy wołaniu go po imieniu, nawet
zwalenie z wygodnego legowiska na twardą podłogę nie pomogło. Ananas użył więc
argumentu ostatecznego, a mianowice wiadra z wodą. Zimna substancja sprawiła,
że pewien śpioch podskoczył jak oparzony błyskawicznie się budząc.
- No w
końcu...- wiadro wylądowało gdzieś w kącie, a sprawca pobudki przyglądał się
ognikowi.
- Pojebało
cię?!
- Nie
dramatyzuj – westchnienie uleciało z ust Marco – władasz ogniem...możesz się
łatwo wysuszyć, yoi...
- A...no
rzeczywiście – Ace zrobił to, o czym uświadomił go blondwłosy kolega, a po czym
ogrzał swoje ciało jak i ubranie, które momentalnie zrobiły się suche.
Choć...wzrok
dowódcy przez dłuższy czas zawiesił się na wypracowanym torsie Portgas'a, po
którym spływały krople. Głowę odwrócił dopiero, gdy piegowaty wbił w niego
zaciekawione spojrzenie co było dosyć kłopotliwe.
- Na co się
gapisz, yoi?
- To ty się
pierwszy zacząłeś gapić – na twarzy ognika zagościł szeroki uśmiech a w jego
oczach błądziły wesołe iskierki – tak w ogóle...to dzięki za uratowanie tyłka
ananaso-głowy.
Blondyn
zamrugał zdezorientowany, bo sens słów nastolatka dotarł do niego po dłuższej
chwili, a raczej aluzja co do kształtu jego głowy połączonego z jego fryzurą.
Rozmówca nadal uśmiechał się jak głupek, a Marco nie był pewny czy ta obraza
była do końca świadoma. Jednakże puścił tę uwagę mimo uszu. Dzień się ledwie
zaczął, a już było wiadome, że będzie pełny wrażeń.
Na śniadanie
poszli razem. Feniks cieszył się, że nie było tu wielu ludzi, inaczej Portgas
mógłby się zdecydować znów opuścić posiłek, a on musiałby mu go przynieść na
pokład, a na to nie miał nawet najmniejszej ochoty. Kucharz nie krył zdziwienia
a nawet zadowolenia, w końcu ich płomyczek zdecydował się przyjść o normalnej
porze i w dodatku nie wyglądał jakby szedł na skazanie. Było wręcz przeciwnie.
Z twarzy nie znikał mu rozbawiony uśmiech, nie patrzył na resztę załogi jakby
mu kogoś zabili. A to była pewna i znaczna nowość. Żeby tego było mało zażyczył
sobie naprawdę ogromną porcję, która mogła starczyć co najmniej dla trzech
dorosłych mężczyzn, ale co się dziwić, skoro ostatnio jego racje żywnościowe
podchodziły pod głodowe. Nie licząc posiłku przyniesionego przez życzliwe
ptaszysko. Jednak ogromna góra żarcia nie była ostatnią niespodzianką, było nią
tempo w jakim ognik pożarł posiłek. Zrobił to niemalże błyskawicznie. Dlaczego
niemalże? Bo, gdy miał połknąć ostatni kawałek mięsa zaliczył potężnego
gwoździa w stół, a raczej w talerz, który brzeknął. Komizmu sytuacji dodawała
ręka Portgas'a oparta na łokciu, która nadal trzymała kawałek mięsa. Marco był
skonsternowany ową sytuacją, a kucharz się śmiał, przestał w momencie, w którym
blondyn wbił w niego pytające spojrzenie.
- To nie
pierwszy raz. Zawsze gdy zaczyna jeść zasypia i ląduje we własnym jedzeniu.
Bądź kogoś innego. Za pierwszym razem było tu sporo ludzi – pokręcił głową
przyglądając się nastolatkowi – niezły mieliśmy z niego ubaw
Sprawa z
posiłkami rozwiązana. Ace cierpiał na dosyć...nietypową przypadłość. Dowódca
pokręcił głową, to się jakoś ogarnie i wytłumaczy załodze, zrozumieją i Portgas
będzie mógł w końcu normalnie chodzić na jedzenie.
Próba obudzenia
śpiocha skończyła się niepowodzeniem, no cóż prawie. Gdy próbowano ognikowi
odebrać kawał mięcha z jego ręki, natychmiastowo się przebudził a spory kawał
wylądował w jego ustach. Wszyscy spoglądali oniemiali na to przedziwne zjawisko
i specyficzne odruchy oraz reakcję ognistego. Było to coś nowego, co wszyscy
nauczyli się wykorzystywać w dość zabawny sposób robiąc tym samym nowemu
załogantowi kawały. Oczywiście takie drobne, które nawet piegowaty tolerował a
nawet sam się z nich śmiał. Choć...wymalowanie mu wąsów niczym tych Gold
Roger'a nie było raczej najlepszym pomysłem. Nieszczęśnik, który dopuścił się
tego czynu latał po pokładzie z płonącymi gaciami.
Po tym
miesiącu w końcu znalazł wspólny język z załogą, która z początku wydawała mu
się obcą i nieprzyjazną.
Jakiś czas
później...
Kolejna zabawa
trwała w najlepsze na statku Białobrodego. Muzyka, mnóstwo jedzenia i alkoholu,
wszyscy bawili się w najlepsze. Choć jak zawsze pozostawał wyjątek, czekający
wciąż na odpowiedni moment by zakończyć życie yonko. Ostatnia próba skończyła
się kąpielą w lodowatym morzu a jeszcze wcześniejsza wysłała go na wrogi
statek...tym samym mógł ostrzec kompanów przed zbliżającym się
niebezpieczeństwie. Jednakże, Ace wciąż szukał sposobności by ubić tego
wąsacza, nieważne o której porze dnia czy nocy.
Marco zauważył
ponury wyraz twarzy swojego ognika, doskonale wiedział nad czym znów rozmyśla.
Opuścił towarzystwo niosąc dla przyjaciela miskę gorącej zupy, zupełnie jak za
pierwszym razem postawił ją przed nastolatkiem.
- Omija cię
cała zabawa, Ace. Nie dołączysz się do nas? - przykucnął przed Portgas'em.
Brunet odwrócił głowę i spuścił wzrok unikając odpowiedzi jak i oczu dowódcy –
pamiętaj, że jeśli coś cię trapi możesz ze mną pogadać, yoi – pozostał jeszcze
przez moment w tej pozycji. Gdy jednak postanowił wrócić do reszty piegowaty
chwycił go za koszulę zatrzymując w miejscu.
-
Czemu...czemu nazywacie go "oyaji"...? - drżący, niepewny a co
najważniejsze cichy głos wydostał się z ust ognistego. Feniks szczerze zdziwił
się słysząc akurat takie pytanie, ale uśmiech momentalnie pojawił się na jego
twarzy.
- Ponieważ on
jest naszym ojcem a my jesteśmy jego synami - dowódca obrócił głowę w stronę
kapitana – byliśmy wyrzutkami, wielokrotnie każdego z nas spisywano na straty,
ale on – tu wskazał na Białobrodego – pokazał nam, że tak nie musi być i tak
zostaliśmy jego synami. Jego rodziną. To chyba wystarczający powód, nieprawdaż?
Chłopak
oniemiał. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w szczerą, uśmiechniętą twarz
kamrata. To co usłyszał było takie nierealne ale i prawdziwe. Sam był taki
wyrzutkiem, "dzieckiem diabła" jak mówiło wielu, a mimo to on też
znalazł taką rodzinę. Dadan, Sabo, Luffy...oni byli jego rodziną, a teraz
również piraci pod wodzą Białobrodego. Nie spostrzegł kiedy stał się częścią tej
osobliwej rodziny. Dużą zasługę miał w tym stojący przed nim mężczyzna, który
radził sobie z jego humorkami, przynosił mu jedzenie a także siłą zabierał do
pokładowego lekarza pomimo usilnych i bezsensownych protestów. Teraz cieszył
się, że Blondyn był silniejszy inaczej jego ciało mogło być teraz w opłakanym
stanie.
Opuścił
momentalnie głowę, za którą się złapał. Poczuł jak oczy go pieką, zamrugał
parokrotnie chcąc pozbyć się dziwnego odczucia, ale przez to łzy ściekły,
tocząc się po policzkach i spadając na deski pokładu. Wstrzymywał przez długi
czas szloch zaciskając zęby na dolnej wardze, drżał. Nie wiedział do końca
czemu. Ze szczęścia? A może dlatego, że w końcu uświadomił sobie, że przez tak
długi czas żył w cholernym błędzie, postrzegając całą załogę jak i Białobrodego
inaczej, przez pryzmat opowieści o ich wyczynach i potęgi ich kapitana. Teraz
tak strasznie żałował, że próbował w ogóle podnieść rękę na tego człowieka.
Przecież on tym ludziom zapewnił coś czego nikt inny nie chciał bądź nie
potrafił; bezpieczeństwo, dom, rodzinę. Coś czego jemu brakowało przez tak
długi czas...
Nie wytrzymał.
Zawył żałośnie chwytając się za włosy i ciągnąc za nie. Feniks od razu
zrozumiał sytuację, możliwe, że nawet myśli chłopaka. Zbliżył się do niego
kładąc mu rękę na ramieniu.
- Wypłacz
się...to nic- Ace momentalnie chwycił go i objął wtulając głowę w jego ramię.
By nie upaść na nastolatka blondyn oparł się jedną ręką o burtę statku a drugą
otulił młodszego. Jakimś cudem nikt nie zwrócił na to uwagi, ognik mógł się w
spokoju wypłakać, tym samym mocząc koszulę starszego.
Trwali tak
dłuższą chwilę dopóki ognisty się nie uspokoił, ale pomimo tego nie wypuścił z
objęć mężczyzny.
-
Marco...dzię-dziękuję i...przepraszam...z-za wszystko...za to, że sprawiałem
tyle kłopotów...chciałem zabić Białobrodego...nie dawałem wam spać...spaliłem
parę rzeczy na statku...podkradałem innym jedzenie...za to, że zabrałem jedną z
twoich koszul- płomyk najwidoczniej chciał kontynuować swoją spowiedź, ale
dowódca momentalnie mu przerwał.
- Ej, ej!
Dlaczego zabrałeś jedną z moich koszul, yoi? - krwisty rumieniec rozlał się na
twarzy Portgas'a, a on sam schował głowę pod brodę Marco i coś mruknął – że co?
-
Ugh...m-mówię, że lubię twój zapach głuchy ananasie...
- To drugie
mogłeś sobie darować, yoi
- Wcale nie,
ananasie – Ace pokazał mu język ponownie się w niego wtulając – chodźmy spać...
-
"Chodźmy"? - dowódca powtórzył, niepewny czy dobrze usłyszał.
- Tak!
CHODŹMY! - ognisty zaczerwienił się jeszcze bardziej – jednak jesteś głuchy!
- A jednak
udało ci się go oswoić! – Thatch zaśmiał się nerwowo siadając obok przyjaciela.
Marco zwrócił w jego stronę niechętne, zmęczone spojrzenie i położył głowę na
stole – coś się stało? Nasz płomyczek nie daje ci spać? - głos dowódcy 4.
dywizji był przesłodzony do granic możliwości, blondyn cieszył się, że nie
widzi jeszcze tego dzióbka.
- Tak...nie
daje mi spać, bo chrapie głośniej niż cała załoga razem wzięta...- był
oczywiście jeszcze jeden, inny powód jego zmęczenia i niewyspania, ale
brązowowłosy już nie musiał o nim wiedzieć. Na samo wspomnienie ciekawej nocy
Feniks uśmiechnął się pod nosem. Jedna nieprzespana noc (a raczej kilka) była
tego warta.
Nagle pod
pokład wleciała kula ognia i wylądowała przed rozmawiającymi piratami. Był to
Ace, który usiadł po turecku na stole przed nimi pokazując im tatuaż na swoich
plecach, będący znakiem Białobrodego.
- I jak? -
szeroki uśmiech i roztańczone iskierki w oczach zdradzały podekscytowanie.
Thatch widząc nową ozdobę gwizdnął z podziwem i pociągnął towarzysza za włosy
by i ten zobaczył. Blondyn uniósł głowę tylko na moment i pokazał kciuk do
góry, by po chwili wrócić do poprzedniej pozycji. Dowódca 4. dywizji przyglądał
się zaciekawiony.
- No
nieźle...a myślałem, że tylko jemu odwaliło, gdy się do nas zaciągnął –
brązowowłosy wskazał na kamrata chichocząc pod nosem.
- Oi, Marco!
Tylko tyle? - Portgas położył się na stole a głowę położył przy tej Feniksa.
Blodnyn w
odpowiedzi podniósł nieznacznie głowę i cmoknął chłopaka w usta, ale po tym
znów zaległ na meblu kuchennym.
Ace zarumienił
się i aż zapłonął. Dosłownie. Całe jego ciało stanęło w ogniu, gdy przypomniało
sobie co z nim robił ostatnimi nocami dowódca 1. dywizji.
- Ace! Zgaś
się! - dało się słyszeć jeszcze krzyk Thatcha, który został i tak stłumiony
przez śmiech reszty załogi.
Będzie trochę długo i przyczepię się kilku rzeczy, ale końcówka powinna słodzić cierpki smak.
OdpowiedzUsuńBo w gruncie rzeczy podobał mi się pomysł. Tylko z wykonaniem wyszło trochę gorzej.
Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy: mnogość różnorakich określeń. Niby mówi się, żeby unikać powtórzeń - zwłaszcza imiona bohaterów - ale osobiście już dawno wyrzuciłam tę zasadę za okno. Powtarzaj imię, jeżeli taką czujesz potrzebę (no, może z wyjątkiem co drugiego słowa, nie popadajmy w przesadę XD), bo to lepsze wyjście niż wymyślne określenia stosowane wobec jednej osoby - np. w pierwszym akapicie nazwałaś Ace'a przynajmniej na trzy sposoby: po imieniu, jako były kapitan piratów Spade, potomek Króla Piratów; niewiele lepiej jest z Newgatem: białowąsy staruszek, najpotężniejszy pirat, największy rywal ojca Ace'a. Wszystko to fajne, ale można prościej i warto z tego korzystać. Wg. mnie zasada "nie powtarzaj imion" powinna skłonić do znalezienia lepszego sposób na wyrażenie czynności niż nowego określenia podmiotu tej czynności. Imiona zazwyczaj są krótkie, łatwo skojarzyć osobę, do której się odnoszą (a jak nie to od czegoś są zdrobnienia, ksywki, itp.) zamiast rozwlekłych tytułów i przydawek.
To samo dotyczy określania postaci przymiotnikiem: młody, niepokorny, piegowaty, na które strasznie się uparłaś, podobnie jak na płomyka XD Chociaż z drugiej strony Ace jest takim miśkiem, którego chciałoby się przytulić i powiedzieć: „Odpręż się i baw z nami”.
Nie jestem pewna, czy „z tego co słychać” brzmi jakoś sztywno (i niepoprawnie). Nie lepiej powiedzieć po prostu: „jak widać” (chociaż nie widać, ale to utarty zwrot, nie warto się nad nim roztrząsać i zmieniać „widać” na „słychać”) albo „najwyraźniej”, albo coś innego – rzecz w tym, żeby było krótkie, oczywiste.
Zaklął szpetnie, pomimo tak wielu upomnień Thatch'a nadal nie zwracał uwagi na to co mówi.
- Ace, język! - Tu odezwał się wspomniany wyżej pirat.
To jest fajny przykład, jak można uniknąć powtórzenia, bawiąc się określaniem czynności – to tylko jeden z wariantów, ale przykłady podobno lepiej działają niż... słowa, ale że mamy tylko to, cóż, musimy sobie poradzić : )
Można by to było zrobić tak:
Zaklął pod nosem.
- Ace, język! - upomniał Thatch, który stale wypominał mu, że nie zwraca uwagi na to, co mówi.
Marco odwarknął, zły na przyjaciela, za to, że miał teraz na głowie ognistego, zagubionego, wściekłego i nieobliczalnego nastolatka. - Przeładowane określeniami zdanie: „gniewnego nastolatka” by wystarczyło (zwykle ciągnie to za sobą wizję nieobliczalnego zachowania i zagubienia, jakkolwiek by to nie było stereotypowe i niesłuszne).
Ananas użył więc argumentu ostatecznego, a mianowice wiadra z wodą. - nie sądzę, aby Marco myślał o sobie per „ananas”, a przecież to z jego perspektywy prowadzisz w tej chwili narrację. Podobnie jak Ace raczej nie myśli o sobie „piegowaty” (kilka akapitów wcześniej, kiedy rozmyślał nad zachowaniem Piratów Białobrodego). Nie jestem też pewna, czy wiadro z wodą można uznać za „argument”, prędzej metodę albo środek.
tak w ogóle...to dzięki za uratowanie tyłka ananaso-głowy.
Blondyn zamrugał zdezorientowany, bo sens słów nastolatka dotarł do niego po dłuższej chwili, a raczej aluzja co do kształtu jego głowy połączonego z jego fryzurą. - A przecież sam się tak określił (no, prawie) kilka linijek wcześniej. Ciekawe, prawda? ; )
To tylko kilka przykładów. Ogólnie przydałoby się spojrzenie na tekst przez betę, bo złapałaś kilka niezręcznych momentów (nie mówię o literówkach czy interpunkcji, a o stylistyce).
(Kontynuacja, bo wcześniej przekroczyłam limit znaków - nie wiedziałam, że coś takiego istnieje O_o' )
UsuńGeneralnie czytało się całkiem nieźle, ale – jak mówiłam – przydałoby się popracować nad niektórymi fragmentami (szczególnie sposobem określania bohaterów w narracji: płomyczek, ognik czy piegowaty – stosuje się je raczej w określonej sytuacji, a tutaj padają przypadkowo, często kiedy brakuje lepszego określenia).
Sam pomysł jest ciepły i wypełnia sporo motywów charakterystycznych dla fików z tą parą – jednym słowem, dobrze przeczytać coś z Marco i Acem po polsku : ) Świetnie dostać taki prezent Mikołajkowy, nawet jak nie wystawiłam butów ani skarpety XD
Thatch swoim zwyczajem knuje i roznosi plotki, aż cała załoga wie, że Marco zamierza „oswoić” Ace'a – co swoją drogą jest ciekawym zabiegiem, ponieważ „oswajanie” pasuje także do ptaków i tutaj poniekąd też tak jest: Marco mimo wszystko uczy się Ace'a i staje się jego przewodnikiem.
Ogólnie podobało mi się, mimo że narzekałam na stronę techniczną, to od strony pomysłu było przyzwoicie – ciepło, nieco cierpko, ale skończyło się szczęśliwie. Czego chcieć więcej? : )
Myszka.
Chciałam dobrze, wyszło trochę inaczej, ale trzeba się uczyć na błędach. Dziękuję za krytykę, wezmę sobie wszystkie rady do serca. Może gdy będę pisać następny ff wyjdzie lepiej ^^
OdpowiedzUsuńTo świetna sprawa, bo nie ma ostatnio wielu fanfików z tą parą. Tym bardziej, że umiesz opowiedzieć historię - fajną, poprawiającą humor, optymistyczną - a to więcej niż warsztat, który można poprawić. Gawędziarstwa znacznie trudniej się nauczyć (jeżeli to w ogóle możliwe). Także trzymam kciuki! <#3
UsuńMyszka.