Autorka: Fryne Wilde
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: inne, shounen-ai
Para: LawxSanji
Ograniczenie wiekowe: --
Nami Rain szybkim
krokiem wysiadła z pociągu. Odrzuciwszy w tył swoje długie, płomiennego koloru,
włosy, zaczęła się rozglądać bystrym wzrokiem po okolicy, wcale nie tak
nieznajomej. Mimo, że niegdyś częściej
odwiedzała to miejsce, to po miesiącu nieobecności przyznawała się uczciwie
przed sobą, że z pamięci umykały jej szczegóły, widocznie do końca warte
zapamiętania. Gdy już wyszła z dworca, ruszyła na postój dorożek. Tym razem
zwolniła kroku, a jej ruchy stały się bardziej płynne, zaś uniesiona głowa
zdradzała pewność kobiety
pełnej wiary w swe wdzięki. Dobrze
znała swą wartość i lubiła być w centrum uwagi. Bez problemu bursztynowym
spojrzeniem odszukała właściwego dorożkarza.
Był on
mężczyzną już w podeszłym wieku, bardzo zmęczonym, jednak potrafiącym okazać
sympatię nawet w chwilach ogromnego znużenia. W jego oczach, Nami odnajdywała
wrodzoną dobroć serca, lecz pewnego rodzaju dziecięcą naiwność. Szybko doszła
do wniosku, że musi być on emigrantem. Przywitał ją jak zawsze niczym królową,
z szacunkiem, lecz także wesoło pytając o pozwolenie na pocałowanie „rączki
szanownej panienki”. Jego zachowanie
działało na nią łagodząco. Śmiejąc się, podała mu dłoń, po czym wsiadła do
dorożki.
Droga mijała
spokojnie, gdy do jej uszu dolatywała melodia nucona przez dorożkarza. Wdychała
łakomie wiosenne, zdrowe powietrze, a oczy syciła otaczającą ją zielenią.
Błękitne niebo idealnie współgrało z jeszcze niedojrzałymi listkami, które
radośnie pląsały, pobudzone przez podmuchy zefirowe. Przyglądała się beztroskim
wzrokiem delikatnym obłokom i niczym mała dziewczynka próbowała ocenić ich
kształt. Zdziwiła się, jednak bardzo, gdy rozpływające się chmury skojarzyła z
dużymi strzałkami, wskazującymi kierunek, w którym zmierzała, lecz na jeszcze drobną
chwilę odrzuciła myśli o celu swej wizyty. Przyroda działa na jej zmęczone
podróżą ciało kojąco, ale także uspakajała kołatające serce. Jeszcze przez jakiś
czas jej umysł mógł zająć się błahostkami, natomiast oczom pozwalała chłonąć
piękno ogromu świata otaczającego ją.
Miała
wrażenie, że nie tyle co jedzie, a płynnie. Błoga senność obejmowała jej drobne
kobiece ciało w uścisk, z którego trudno było jej się oswobodzić. Ciepłe
promienie słońca grzały twarz, pozwalając porcelanowej skórze dziewczyny, nabierać
kolorów. Z niezadowoleniem spostrzegła,
że pojazd zwalnia, po czym zatrzymuje się przed ogromnym blokowych budynkiem,
tak odległym od piękna przyrody, które chłonęła przez całą drogę.
Wysiadła z
dorożki, po czym zapłaciła sędziwemu panu za przyjemną podróż i poprosiła, by
dzisiaj, jeszcze przez zachodem słońca, przyjechał ponownie i zabrał ją z
powrotem na dworzec. Dorożkarz pokiwał radośniej głową, a zaraz potem odjechał.
Nami stanęła przed budynkiem, ściskając mocno rączkę torebki. Wzrok wbity miała
cały czas w drobną tabliczkę „Zakład psychiatryczny Ernesta Freunda”.
Wzięła głęboki oddech, po czym wypuściła nagromadzone powietrze z płuc. Po tym
drobnym przygotowaniu weszła do środka, a nogi same ją poniosły do gabinetu
doktora opiekującego się jej przyjacielem.
- Pani Nami,
proszę wejść – zaprosił ją natychmiast do środka, proponując również herbatę,
bądź kawę, których przybyła odmówiła, chcąc wykonać przez siebie jak najszybciej
zamierzony cel wizyty w szpitalu.
Doktor Chopper
należał do mężczyzn, nie tyle zyskującym u ludzi swą powłoką zewnętrzną, a
przyjacielskim usposobieniem i życzliwością. Jakże jego łagodny charakter
kontrastował się z wyglądem, na myśl przywodzącym Nami legendarnego górskiego stwora – yeti. Ogromny i potężny, a
także strasznie zarośnięty, mimo młodego jeszcze wieku . Jedynym elementem
zdradzającym jego prawdziwą naturę były jego duże, ciemne, ufne oczy, z których
biła łagodność i zrozumienie drugiego człowieka. Dla Nami doktor Chopper
pozostawał wyjątkowym lekarzem, noszącym w sobie niezwykłą empatię dla
pacjentów, a także ich przyjaciół i rodzin.
- Dobrze, że
pani przybyła. Pani przyjaciel ostatnio nie jest w humorze, jeśli można to tak
nazwać – powiedział lekarz i zakłopotany drapał się w tył głowy. Nami uwielbiała w nim to, że nigdy nie
kłamał. Nie potrafił tego robić, był szczery, ale nigdy nie okrutny. – Bardzo
liczę, że uda się pani go jakoś rozweselić, bo nic nie działa. Cały czas
obserwuje drzewa za oknem, lecz nie cieszy się na wiosnę.
- Ponieważ w
jego sercu cały czas jest jesień – odrzekła bez zastanowienia Nami, po czym
umilkła, jakby własne słowa ją uderzyły.
Doktor Chopper
posłał jej szczery, pełny współczucia uśmiech, mający podnieść ją na duchu.
Była mu bardzo wdzięczna za ten gest, a gdy lekarz wstał i poprosił, by udała
się z nim do pokoju pacjenta ruszyła bez wahania. Pewna nić zaufania związała
ją z tym dobrym człowiekiem.
Doktor Chopper
wprowadził Nami do pokoju. Wstąpiła do niego krokiem niepewnym, tak jakby
wypowiedziane wcześniej przez nią słowa pozbawiły ją silnego temperamentu, a
resztki nadziei trzymane w jej sercu rozbiły się niczym lustro po gwałtownym
uderzeniu w nie. Nic w tej drobnej chwili nie znaczył serdeczny uśmiech
lekarza.
Rozejrzała się
po pomieszczeniu. Zdało się, że w tym
maleńkim pokoiku znajdują się jedynie rzeczy najniezbędniejsze – stolik,
krzesła i mała szafeczka, stojąca przy łóżku, na którym półleżał, a półsiedział
młody mężczyzna. Ciało jego pozostawało w bezruchu, niekiedy tylko, gdy chłodny
wiatr nawiedzał pomieszczenie przez uchylone okno, drgnęły blade, długie palce
młodzieńca. Był wychudzony, a jego jasne włosy straciły już swój dawny żywy
kolor, podobnie jak z głębokiego lazuru oczu pozostał jedynie mętny błękit,
przypominający bardziej zasnute mgłą niebo niż cudowny odcień niezmierzonego
oceanu. Wzrok wbity w widok za oknem nie zdradzał nic.
- Panie
Callot, ma pan gościa. Panienka Nami przyszła w odwiedziny – powiedział doktor
Chopper po chwili ciszy, nie zauważywszy żadnej reakcji ze strony pacjenta na
ich przybycie.
Gdy w końcu
chory odwrócił głowę i spojrzał na swych gości, Nami dostrzegła lepiej jego
oczy, zdradzające jedynie pustkę. Fala smutku uderzyła ją, lecz zaraz zebrała w
sobie całą energię, gromadzoną w czasie drogi do szpitala i zdobyła się na
życzliwy, pełny ciepła uśmiech. Spotkała się, jednak ponownie ze zobojętniałą
postawą mężczyzny.
- Zostawię
teraz panienkę samą z pacjentem, dobrze? – Nami kiwnęła głową na znak zgody. –
W razie potrzeby proszę wołać – dodał doktor Chopper, zanim zakłopotany opuścił
pomieszczenie.
Nami ponownie
zaczęła błądzić wzrokiem po pomieszczeniu, aż w końcu chwyciła w ręce krzesło,
ustawiła je przy łóżku, po czym usiadła, tym razem spoglądając już jedynie na
mężczyznę. Pochylił głowę i oczy wbił w swoje blade dłonie. Nami wykonała
pierwszą próbę zbliżenia. Ujęła swoją dłoń jego, po czym delikatnie ją
ścisnęła. Była zimna.
- Sanji –
szept wyszedł z jej ust, lecz po tym zamilkła ponownie, jakby starała się zebrać
myśli i zastanawiała się o czym może mu powiedzieć. – Zauważyłeś, że mnie nie
było tutaj od miesiąca? Przepraszam, ale teraz jestem bardzo zabiegana. Planuję
ślub. – mówiła to wszystko głosem łagodnym, ale także z pewną ostrożnością
obserwowała przyjaciela. – Pamiętasz, wspominałam ci o moich zaręczynach przy
ostatnich odwiedzinach? Cieszysz się? – spytała, chcąc zachęcić go do rozmowy,
jednak nie spotkała się z jakimkolwiek ruchem.
Nie
doczekawszy się odpowiedzi, wbiła pełny wyrzutu wzrok w chorego mężczyznę, lecz
i wtedy patrzył on jedynie przed siebie tym swoim pustym spojrzeniem.
Nieruchome pozostawało jego ciało, zaś z delikatnie uchylonych warg nie
wypłynął żaden dźwięk.
- Jest jak
lalka z porcelany – pomyślała Nami – Pusta lalka bez duszy.
***
Jedenastoletni chłopiec, o czarnych włosach
z odcieniami granatu szedł spokojnym krokiem chodnikiem z książkami pod pachą i
uważnie obserwował otoczenie złotymi oczyma. Dzieciaki idące niedaleko przed
nim krzyczały głośno, dynamicznie gestykulowały, wręcz irytowały swą
gwałtownością. Mały Trafalgar Law spoglądał na nich z wyraźną niechęcią,
przypominały mu w końcu nie ludzi, a skaczące po drzewach małpy. Do jego uszu
wśród śmiechów, które było słychać bardzo wyraźnie, dotarł cichy płacz.
Odwróciwszy głowę, ujrzał siedzącego na krawężniku chłopca.
Był z pewnością młodszy od Law ‘a, raczej
chudy i drobnej budowy. Jego włosy koloru słońca w gorące letnie południe
pozostawały w nieładzie. W jednej dłoni trzymał papierową torebkę, natomiast
drogą obejmował krwawiące kolano. Gdy poczuł na sobie czyjś wzrok, podniósł
głowę, a spojrzenia złotych tęczówek i lazurowych zasłoniętych łzami oczu
spotkały się.
- Co ci się stało? – spytał Law, podchodząc
do nieznajomego dzieciaka.
Chłopak początkowo miał jeszcze łzy w oczach
i przestawiał sobą niezwykle żałosny widok, jednak zaraz jego mina przybrała
obrażalski wyraz. Odwrócił głowę w drugą stronę, bąkając jakieś niezrozumiałe
słowa pod nosem. W pierwszej chwili spadł na Law ‘a gwałtownie deszcz złości,
lecz zaraz podmuch spokoju przegonił nieznośne chmury i chłopak powtórzył swoje
pytanie, jednak uczynił to w sposób delikatny, a mimo to stanowczy, domagający
się odpowiedzi. Dzieciak spojrzał na niego ponownie tym razem z zakłopotaniem,
malującym się na twarzy, o mokrych od łez policzkach.
- Dzisiaj są urodziny mojej koleżanki.
Zrobiłem ciasteczka, ale powiedziała, że są okropne – wydusił z siebie chłopak,
a Law spojrzał na niego zdziwiony. – Jestem beznadziejnym kucharzem. – dodał
rozżalony, mocniej zaciskając swoją drobną rączkę na papierowej torbie.
- Czy w tej torebce masz ciasteczka dla tej
dziewczyny? – spytał Law, a chłopczyk pokiwał głową.
Law pochyliwszy się, korzystając z nieuwagi
dzieciaka wyciągnął z jego dłoni torebkę i wyjął z niej drobne czekoladowe ciasteczko,
które zaraz zniknęło w jego ustach. Nie było to światowej sławy przepyszne
danie, lecz także nie należało do najgorszych. Ten chłopaczek prawdopodobnie
włożył naprawdę dużo serca w zrobienie ich – pomyślał Law.
- Nie jest najgorsze – skwitował głośno już
Law.
- Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem w
głosie chłopiec, a jego oczy zaświeciły nadzieją.
- Tak, ale jeszcze długa droga przed tobą.
Chcę kiedyś spróbować twojego najlepszego dania – powiedział bez zastanowienia
Law, po czym ukucnął przy chłopcu, by zobaczyć jego ranę.
- Wywróciłem się – wytłumaczył się lekko
zakłopotany chłopiec.
- Z tym nie będzie problemu – odrzekł krótko
Law, po czym zajrzał do swojego plecaka, a znalazłszy w nim wszystkie potrzebne
przedmioty rozpoczął opatrywać nogę chłopca.
Gdy
Law odkażał brzydką ranę, jego pacjent dzielnie znosił nieprzyjemne szczypanie,
zaś podczas zakładania bandaża uważnie przyglądał się zaciekawiony poczynaniom
młodego doktora, który wykazując się niezwykłą delikatnością, zyskiwał natychmiastowo
zaufanie chłopca. Bariera budowana przez dzielącą ich różnicę wieku i dystans
Law ‘a do świata znikała.
- Skończone – powiedział w końcu, gdy
zawiązał bandaż.
- Ekstra! Dziękuję! – odrzekł już zupełnie
innym tonem pacjent.
- To mój obowiązek jako lekarza –
wytłumaczył się szybko Law.
- Jesteś już lekarzem? – zdziwił się
chłopiec.
- Jeszcze nie, ale będę najlepszym na
świecie – odpowiedział szybko Law i czekał aż chłopiec zacznie się śmiać.
- Super, na pewno zostaniesz najlepszym
lekarzem na świecie. Wierzę w to!
Uśmiech jaki zakwitł na twarzy chłopca był
tak szczery, że Law zakłopotany odwrócił głowę w drugą stronę, by ukryć drobne
bordowe plamki, które zakwitły na jego policzkach. Ten zwykły gest miał w sobie
niezwykłą prostotę i dziecięcą niewinność. Nie było w niej ani kropli fałszu.
- Jasne, że tak będzie – odpowiedział szybko
Law głosem, z którego można było wyczytać zbyt dużą pewność siebie, lecz
udawaną, mającą bardziej rozśmieszyć niż zniesmaczyć. – A teraz ruszaj się,
odprowadzę cię do domu – dodał, po czym wyciągnął do chłopca swoją dłonią. –
Jak się nazywasz?
- Sanji Callot – odpowiedział radośnie,
ujmując jego dłoń. – A ty?
- Trafalgar D. Water Law – przedstawił się krótko.
Już po chwili dwaj mali chłopcy szli przed
siebie. Jeden z nich ufnie podążał za drugim, który już wtedy wiedział, że
spotkanie to do przypadkowych nie należało, a z przeznaczeniem przecież walczyć
nie należy. Przynajmniej nie tym razem. Trafalgar Law zaakceptował drobną,
ciepłą rączkę, mocno ściskającą jego dłoń.
***
Gdy dzień końca
dobiega, a światło zanika, powoli ziemię opanowuje zmierzch, wynurzający się z
ostrożnością ze swych gniazd. W każdy wieczór mrok zwycięża nad światłem, pozostającym
w jego niewoli aż do poranka, kiedy to promiennie słoneczne odbudowują, rozbitą
przez cienie, armię i zadają cios ostateczny sługom mroku i wtem do zmroku
panują.
Ciemność, chowająca się przed potężnymi strumieniami
ogromnego słońca, czai się, gromadząc siły, nie od razu uderzając w wroga.
Początkowo kryje się w górskich jaskiniach,
lasach, norach. Chowa się tam, gdzie karcąca ręka światła nie może jej
dosięgnąć. Gdy wypłoszona zostaje z jednego miejsca, szybko mknie w inne
bezpieczniejsze, zostając w nim i zbierając siły do walki. Powoli opanowuje
drobne zakamarki, przemiesza się, a gdy czuje się już wystarczająco silna i gotowa,
zamyka w uścisku większe pomieszczenia i
przestrzenie.
Wypuszczona,
więc zostaje armia, złożona z
kilkudziesięciu tysięcy sług owego mroku, nieugiętych cieni, początkowo
wciąż ostrożna i przezorna, lecz zaraz galopem, w szalonym pędzie, bez
zastanowienia uderzająca w osłabione, lecz mężnie stojące wojsko światła. Całą swą mocą atakuje ciemność jasność,
upadającą i powoli poddającą się sile dzikiego wroga.
Na ulicach
jedynie palą się wytworzone przez człowieka przystanie światła - latarnie,
dające sztuczne poczucie bezpieczeństwa wśród niezmierzonego mroku nocy. W
domach i przeróżnych pubach w stolicy, w których niegdyś biła ostra jasność
żarówek teraz w większość panowała ciemność. Jednym z nielicznych budowli
dobrze oświetlonych w mieście była drobniutka kawiarenka.
„Słodka
babeczka” należała do miejsc, które słynęły nie tylko, jak mogło się wydawać na
pierwszy rzut oka, z pysznych smakołyków, przygotowywanych przez najlepszych
cukierników, i kawy o najpiękniejszym aromacie, cieszącej podbiegnie i
orzeźwiającej. Najważniejszym czynnikiem sprawiającym, że lokal nigdy nie
świecił pustaki była przyjemna atmosfera, wzbudzająca w człowieku swobodę,
którą ludzie odczuwać zazwyczaj mogą jedynie w domu.
Mimo napięcia
panującego w stolicy, zgromadzeni w kawiarence mogli spokojnie zjeść kawałek
dobrego ciasta, relaksując się przy dźwiękach, płynących z fortepianu. Nawet
najwięksi krytycy musieli przyznać, że artysta, grający na instrumencie jest
wspaniałym wirtuozem, panującym nad swą sztuką, nie pozwalającym by to ona
przejęła kontrolę nad nim. Swoją muzyką pozwalał odpocząć zmęczonym ciałom i
jeszcze bardziej przepracowanym umysłom, poruszając tym samym kamienne serca,
wprowadzając je w cudowne drgania.
Trafalgar Law
wpatrywał się swoimi złotymi oczyma w ciemność zza oknem. Niezwykle
kontrastowała ona z przyjemną atmosferą panującą w lokalu. Według niego w tej
ciemności było coś niepokojącego, jakby miała ona zwiastować jakieś bliżej
nieokreślone nieszczęście, które niepodziewanie spadnie na niego i najbliższych
mu. Ta myśl przeraziła go, więc szybko ją odrzucił i nerwowo zerknął na
zegarek. Jego dobry znajomy spóźniał się już od piętnastu minut. Zmarszczył
brwi, co stało się wyrazem jego niezadowolenia. Miał w zwyczaju zjawiać
się w umówionym miejscu przed czasem,
dlatego też czuł urazę do osób spóźniających się, nie szanujących jego czasu.
Oczywiście, istniały osoby, którym wybaczyć mógł te drobne lekceważenie. Byli
to ludzie wyjątkowi. Niewątpliwie do takich osób należał chłopak o jasnej
czuprynie, który niczym huragan wpadł do pomieszczenia, zwracając na drobną
chwilą uwagę zgromadzonych w kawiarni.
- Przepraszam
za spóźnienie – rzucił już na początku Sanji, uśmiechając się szeroko.
Law zauważył,
że jego włosy były w nieładzie, a dodatkowo cały czas towarzyszył mu nierówny
oddech. Biedny chłopak prawdopodobnie od dłuższego musiał biec w stronę miejsca
spotkania. Law kiwnął głową na krzesło i szybko zaczepił najbliższego kelnera,
prosząc o szklankę wody. Sanji usiadł, a już po chwili mógł zamoczyć spragnione
usta w zimnym napoju.
- Jeszcze raz
bardzo przepraszam, ale na drodze wystąpiły drobne problemy – powiedział
ściszając głos.
Law
natychmiast zrozumiał. Sanji spacerując sobie o później godzinie po ulicach,
prawdopodobnie zwrócił na siebie uwagę stróżów, a bojąc się zatrzymania, zaczął
uciekać i był zmuszony wybrać inną, dłuższą drogę.
- Chyba za
bardzo zwracam uwagę przez swój wygląd. Może powinienem zmienić kolor włosów? –
zastanawiał się głośno Sanji.
- Zostaw je w
spokoju. Lubię kolor twoich włosów – powiedział szczerze Law, po czym
zażenowany odwrócił wzrok w stronę szyby.
- Haha, cóż za
komplement! Teraz to już na pewno zostanę przy nim, nawet za cenę życia –
podsumował Sanji uderzając dłonią radośnie w prawe kolano.
- Nie
powinieneś się zachowywać, no nie wiem, może trochę poważniej? – zwrócił mu
uwagę Law, raczej złośliwie i uszczypliwie, w celu odpłacenia się chłopakowi za
wprowadzające go w większe zażenowanie żarty. – Chyba od wczoraj jesteś
pełnoletni, nieprawda? Czyż się mylę?
- Chyba
jeszcze nie otrzymałem od ciebie prezentu z okazji tego święta, czyż się mylę?
– odpowiedział Sanji, przy czym jego zaczepny uśmieszek nie schodził z twarzy.
- Trzymaj –
Law rzucił w Sanji’ego drobną paczuszkę, którą ten ledwo uchwycił.
Jego szczupłe
palce przez chwilę walczyły z kolorowym opakowaniem. Po chwili w jego oczach
zawitał błysk radości, ale także niedowierzania. Trzymał w dłoni stary,
przynajmniej dwustuletni, złoty zegarek
z wygrawerowaną sentencją na tyle „Memento mori” .
- Law, to
przecież twoja pamiątka rodzinna. Zwariowałeś? – spytał z niedowierzaniem
Sanji.
- Tobie przyda
się bardziej niż mnie, może w końcu przestaniesz się spóźniać na spotkania –
odparł uszczypliwie Law.
- Jeśli to
tylko dlatego, to nie mogę go przyjąć – upierał się Sanji.
- Nie każ mi
mówić żenujących rzeczy – spojrzał na niego błagalnie złotymi tęczówkami Law.
- Ależ proszę!
Tłumacz! – zawołał nieustępliwie Sanji.
Law zamilkł na
chwilę, by zebrać swoje myśli. Niewątpliwie nie należał do ludzi, lubiących
wyrażać się głośno o swych uczuciach. Czyny lepiej oddziaływały na
rzeczywistość niż słowa, a przynajmniej takie było zdanie Lawa. Z drugiej
strony wiedział, że Sanji ceni słowa, które niosą radość, ale niekiedy smutek,
raniąc bardziej niż ostrze.
- Powiem to
tylko raz, i lepiej to sobie zapamiętaj, słyszysz? – poczekał, aż Sanji odpowie
kiwnięciem głowy, po czym ponownie zabrał głos. – Daję ci ten zegarek, ponieważ
to pamiątka rodzinna, z którą nie można tak po prostu się rozstać. – Spojrzał
swojemu rozmówcy w oczy. - Nie mam zamiaru nigdy cię opuścić, dlatego też daję
ci ten zegarek.
- Trafalgar!
To prawie jak oświadczyny! – zaśmiał się Sanji, a Law pokiwał głową, lecz nie
był urażony, a nawet uśmiechnął się. – Cieszę się, naprawdę się cieszę.
Sielankowy
nastrój udzielił się im, czuli się jak wtedy, gdy byli jeszcze dziećmi, nie
muszącymi przejmować się sprawami, które nawiedzały tylko głowy dorosłych. Ich
dawny świat wydawał się im teraz taki prosty. Nagle w pomieszczeniu zapanowała
nieprzyjemna atmosfera, pianista przestał grać, a kelner pogłośnił radio.
-
Uwaga!
Komunikat! Dziś, 6 kwietnia 1994 roku, samolot, na którego pokładzie
siedział
prezydent został zastrzelony! O zamach podejrzewa się wrogo nastawionych
czerwonych! Pora wyrwać chwasty niszczące ogród! Powtarzam, pora wyrwać
chwasty!
Złote tęczówki
Lawa rozszerzyły się, podobnie uczyniły to lazurowe oczy Sanji’ego. Ich ciała
zastygły w miejscu, przez chwilę siedzieli niczym zmrożeni, nie mogąc wykonać
najmniejszego ruchu. Och, jakże marzyli w tym momencie, by słowa, które
usłyszeli, wypowiedziane zostały w jakiś innym, obcym dla ich uszu języku. Nie
chcieli ich rozumieć, pragnęli jedynie z
daleka trzymać od siebie ich okropny sens.
Niespodziewanie
Law porwał się z miejsca i z rozmachem chwycił za łokieć swego przyjaciela, a
już po chwili ciągnął go z siłą ku wyjściu z kawiarenki. Za nimi instynktownie
rzucili się inni goście. Law i Sanji szybkim
krokiem wybiegli z miejsca, a za nim w szaleńczym pędzie opuszczali
kawiarenkę inni. Oddalili się jedynie niewielki kawałek i… huk! Potężny wybuch
powalił ich na ziemię i obezwładnił na jakiś czas. Gdy poruszyli się, ale
przede wszystkim zebrali odwagę w sobie, odwrócili głowy. Kawiarnia „Słodka
babeczka” świeciła się szkarłatnym płomieniem, pochłaniającym w tym momencie
białą flagę, na której widniała purpurowa
róża, otoczona czarnym pierścieniem. Skądś nieopodal do uszu ich docierał
głośny płacz, przeradzający się w
rozpaczliwe wycie, rozrywające serca.
***
Słysząc
ciężkie kroki wszyscy milkną. Większość z nich zamyka nawet swe oczy w lęku,
jakby w ten sposób chcieli zachować wiarę, że nikt nie zauważy ich obecności. Głupia
nadzieja niekiedy pozwala uratować serca od ostatecznego upadku. Lazurowe
tęczówki, należące do młodego człowieka, jako jedne z nielicznych śledzą
bystrym spojrzeniem twarze brudne, wykrzywione grymasem przerażenia, ale także
zmęczone istnieniem. W tym co zaobserwował powoli zaczyna widzieć coś, co w
jego sercu budzi strach. Te skulone w lęku istoty, z wyraźnie otwartymi uszami
nasłuchujące otoczenie, z nędznym spojrzeniem zerkające na świat, nie
przypominały mu zupełnie ludzi.
- Czy ze mnie
stał się podobny marny cień? – pomyślał Sanji – Pragną śmierci, a z drugiej
strony łapczywie chłoną każdy kolejny łyk powietrza. Cóż za paradoks!
Cisza jest
niemal idealna. Sanji wraz z innymi nasłuchuje. Do chwili do jego uszu dociera
głośny, chrapowaty i twardy głos. Mężczyzna zadaje krótkie pytania, jednak są
one dosadne, nasycone jednocześnie okrutnymi sugestiami, które mają złamać silną
wolę gospodarza. Delikatny ton jakim mówi sprawia, iż zapomina się o tym czego
żąda ów człowiek, a ma się wrażenie, że opowiada on jakąś niezwykle ujmującą
anegdotkę.
Sanji
przestaje słuchać tego co mówi mężczyzna, zamyka swe uszy dla jego głosu i przerzuca swój wzrok na siedzącą naprzeciw
niemu starszą kobietę o pomarszczonej twarzy. Dłonie ma złączone w modlitwie,
oddając się w zupełności niebiańskiej opatrzności, w którą tak bezgranicznie
wierzy. Umiejscowione obok niej dzieci biorą przykład ze starowinki. Sanji nie
jest pewny, czy rozumieją one obecną sytuację, jednak dostrzega, że nawet
drobny szept nie wydostaje się z ich drobnych, popękanych usteczek.
Początkowy
dobroduszny głos przybyłego mężczyzny przeobraża się w jednej chwili w donośny
krzyk gniewu. Próba szantażu zostaje błyskawicznie odparta długim milczeniem.
Sanji w pewnym momencie przenosi swe spojrzenie w inne miejsce. Nie chce już
dłużej przyglądać się zatracającym w smutnej wierze, liczących na boski cud,
niebiański ratunek. Nie mija jednak nawet chwila, a żałuje swej decyzji.
Młoda
dziewczyna, siedząca nieopodal niego, zaciska swą bladą, wychudzoną dłoń na twarzyczce maleństwa, które niedawno z
czułością pieściła i tuliła do snu. Teraz robi przecież dokładnie to samo, czyż
nie? Tuli go do wiecznego snu, ze łzami w oczach, bezgłośnie śpiewając starą
kołysankę, którą i ona była odsyłana do krainy Morfeusza. Jej dziecko już nie
zapłacze nigdy.
- Jesteśmy
uratowani – przebiegła przez głowę Sanji’ego smutna myśl, a w sercu poczuł
nieprzyjemne kłucie i ból.
Zamknął oczy i wsłuchiwał się w ciężkie kroki
mężczyzny wychodzącego z mieszkania. Ponownie zapanowała zupełna cisza, na
którą otworzyli swe uszy wszyscy ukryci pod podłogą. Po chwili ciche łkanie
przerwało bezgłos.
***
Zdezorientowany patrzy wokół siebie, a ogrom
tego co widzi przytłacza go. Jego uszy ranione są przez głośne dobiegające
zewsząd odgłosy wybuchów, walące jak w
czasie burzy, a także strzały broni niczym pioruny sztyletowe uderzające
szybko, niespodziewanie oraz niknące krzyki ludzi, zebranych w tym piekle,
zwanym ziemią. Prędko ucieka młoda kobieta, która na ustach swych jeszcze
modlitwę i błaganie o litość niesie. W jej szalonych oczach zdaje się dostrzec
niewiarygodne życzenie życia.
Huk! Znowu wybuch. Z ledwością udaje mu się
uniknąć ataku, lecz nie staje się on jedynym, któremu żyć nadal dano. Ta
kobieta wciąż ucieka, oddychając ciężko, gnie przed siebie. Nie zna kierunku,
może jedynie nie myśląc o niczym, oddać wolę swym długim, pięknym, zwinnym nogom.
Z daleka słychać nadlatujące
helikoptery, z bliska widzi za to idealnie czerwień płomieni bezlitośnie
pochłaniający budynek, z którego dochodzą piskliwe głosy, dla świata
pozostające jednak bezgłośnymi.
Młoda kobieta, jednak jakby głucha i ślepa,
biegnie, dysząc ciężko niczym zmęczona po całym dniu pracy klacz. Bierze
łapczywie każdy kolejny wdech, zabiera go tylko na siebie, podświadomie nie
chcąc nikomu go oddać. Już blisko, bliziuteńko! Myśli zapewne, wierząc, że
dobiegnie w końcu do swej ziemi obiecanej, gdzie będzie bezpieczna. Kula
pojawia się znikąd. Młoda kobieta chwilę temu biegnąca szaleńczo ku skrawu
ziemskiego nieba, upada. Jej łapczywość
i zuchwałość zostają ukarane, może i nawet przez tego, do którego tak błagalnie
wznosiła swe modły.
Zamyka oczy na drobną sekundę, lecz gdy
otwiera je z powrotem obraz nie zmienia się. Płomienie tańczą wokół,
pochłaniając w swym szkarłatnym szale wszystko napotkane na swej drodze.
Odruchowo
Sanji został wybudzony ze snu. Już od dawna wstawał wcześniej niż nadchodził
zarządca, który swego czasu bolesnym uderzeniem w brzuch śpiącego przywracał do
rzeczywistego świata. Rozejrzał się po baraku. Podobnie jak on,
większość zebranych w pomieszczeniu już wstała. Krótki zawrót głowy, przypomniał mu koszmar wojenny często
nawiedzający jego umysł, pogrążony w błogim (do czasu) śnie. Na początku walka
przerażała go, teraz zrozumiał, że to nie jest jedyny cień wojny. Tortury dla
ciała i umysłu dopiero poznał w tym miejscu, nazywanym przez wszystkich obozem.
Zarządca
wszedł do ich baraku, po czym został powitany gromkim okrzykiem. Wszyscy
nauczyli się, że jest on człowiekiem lubiącym, gdy inni okazują mu uwagę, a w
ten sposób chcieli pozyskać jego sympatię od samego rana. Zarządca rozglądał
się jeszcze przez chwilę przy wejściu, po czym ruszył przed siebie sprawdzając
czystość i stan pościelonych łóżek. Sanji zauważył, że niekiedy zatrzymywał się
dłużej przy młodych chłopcach o ładnych twarzyczkach, szczerzących się i
patrzących na tego kata z udawanym uwielbieniem. W nagrodę za swe aktorstwo
otrzymywali po cukierku, który zjadali lub później mogli wymienić chociażby na
niedopałki papierosów.
Z początku,
Sanji z obrazą obserwował, jak młodsi od niego chłopcy, zachowując się niczym panienki,
wdzięczą się, do zarządców, by stali się
oni ich opiekunami. Brzydziło go, że potrafią oni oddać się, bez zupełnego
uczucia, i zanurzyć w objęciach tego, który katował pałką dwa dni temu ich dobrego znajomego. Później dopiero zrozumiał, iż
dla tych biednych młodziaków, mających jeszcze mleko pod nosem jest to jedyna
szansa na przetrwanie, zaś zarządcy, którym głód kobiet doskwierał cały czas,
chętnie wchodzili w taki układ i sami najczęściej wybierali sobie kochanków.
Zwykle byli to delikatni, niekiedy można by rzec, zniewieściali chłopcy, by
tamci nie musieli zbyt bardzo męczyć się z próbą stworzenia idealnej fantazji.
Sanji, jednak pojął, że w miejscu, gdzie brakuje praktycznie wszystkiego, każdy
kusi się o nawet najdrobniejszą przyjemność losu.
Zarządca
podszedł do chłopaka, który z lękiem i błaganiem spojrzał na niego.
-Ile razy było
mówione, że nie wolno wam szczać do łóżek!? – wrzasnął tak, że chłopak odruchowo
skulił się.
Odpowiedziała mu głucha cisza.
-Mów! –
ryknął, unosząc pałkę.
- Ja
przepraszam, nie chciałem, panie zarządco – mówił łamiącym się głosem. Nie
zdążył dopowiedzieć nic więcej, bo zaraz zarządca uderzył go metalową pałką.
Krzyczał!
Krzyczał! O, jak on okropnie krzyczał! Był to dźwięk podobny do odgłosu
zwierzęcia w chwili, gdy jest ono zarzynane z zimną krwią przez oprawcę, niżby
zwykły ludzi wrzask. Chłopak kulił się i
próbował zasłonić swoimi chudymi rękoma, jednak wtedy zarządca uderzał
go pałką ze zdwojoną siłą, umyślnie celując w głowę. Zdało się, że jakaś
niebezpieczna moc zawładnęła jego ciałem, dziki duch gniewu przejął nad nim
kontrolę. Twarz wykrzywiła się w diabelskim grymasie gniewu połączonego z
dziwną pasją. Stracił panowanie nad sobą. Ruchy przestawały być przemyślane,
stawały się intuicyjne. Uderzenia spadały niczym grad, z ogromną siłą, większą
niż chwilę temu. Chłopak upadł bezsilnie, lecz zarządca nie dał mu spokoju. Kwiczał
i kwiczał z bólu, lecz dobrowolnie przyjmował już ciosy. Siły jego kończyły
się, wola umierała. Zaraz zaczął go okładać pałką po plecach, później brzuchu,
a gdy to spowodowało u niego zbytnie zmęczenie, począł na nim skakać jak na
materacu. Nawet nie zauważył kiedy krzyk chłopaka zanikł, a ciało
znieruchomiało. Zarządca oblany potem, sapnął zmordowany. Zakończył robotę. Rzucił
tylko okiem na efekt ciężkiej swej ‘pracy’, krzyknął głośno na więźniów i
wyszedł z pomieszczenia. Jacyś inni młodzieńcy zabrali się za wynoszenie ciała.
Sanji
przyglądał się temu z odrazą w sercu, lecz obojętnością w oczach. Pojął, że w
żaden sposób chłopakowi nie pomoże, a poświęcenie jego i tak nie przyniosło by
efektów. Każdy ból w pewnym momencie staje się znośny, jednak najgorsze w nim
było to, że nie dało się przewidzieć kiedy padnie śmiertelny cios. Zrozumiał
zasady życia, a raczej bytowania w tym miejscu, odrzucił dawną, romantyczną,
młodzieńczą brawurę i przystosował rozum i ciało do nowego istnienia.
Jego
doświadczenie kulinarne, a także wygląd, który przypadł do gustu jakiemuś zarządcy
pomogły dostać się do kuchni. Miał wyjątkowo bezpieczną pracę, lecz codziennie
widział jak setki więźniów toczy ciężki głaz pod górę, szepcząc pod nosem
bluźnierstwa lub mając na ustach słowa modlitwy i błagania miłosierdzia. Sam
początkowo tyrał jak zwykły niewolnik. Pamiętał bolące stopy, pokryte
pęcherzami dłonie, z których lała się ropa i krew. Nie zapomniał silnych
uderzeń pałki zarządcy, bólu ciała i upokorzenia upadku.
Teraz natomiast,
zadania, które mu powierzano, uderzały w jego dumę kucharza, jednak nie
buntował się. Miał lekką pracę i łatwo dostępne jedzenie. Już na początku
wyłożono mu, iż próba kradzieży pożywienia jest karana śmiercią, jednak w tej
okropnej chwili, gdy głód nie pozwalał mu patrzeć na człowieka jak na
człowieka, lecz zwykły kawał dobrego, soczystego mięsa, groźba przestawała mieć
tak potężny wydźwięk. W ukryciu przemycał skórki po ziemniakach, a następnie
pakował zachłannie do ust, niczym najlepsze czekolady. O ich smaku już dawno
zapomniał, z goryczą wspominał minione dni, świecące słońce, zieleń trawy i
zapach powietrza na wolności.
Jednak bywały
w obozie lepsze dni, kiedy to głód przestawał mu tak bardzo doskwierać. Wtedy
zabierał więcej łupinek z kartofli lub lekko spleśniały kawałek chleba i
wymieniał je na niedopałki papierosów. Zauważył, że ludziom pozbawianym tego
nieznośnego nałogu łatwiej zdobywać jedzenie. Tego typu transakcje były
codziennością. W obozie znaczną część stanowili cywile, którzy po prostu
znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Jednak ofiary łapanek nie okazały
się mniej sprytne od niego. Potrafili wykiwać nie tak inteligentnego jak oni
byłego żołnierzyka, a tylko cwaniacy mogli mieć nadzieje na przeżycie. Kiedy
ciało nie miało już siły, zaganiano mózg do pracy, który szukał najprostszej
drogi ratunku.
Niestety wśród
dużej ilości tych bystrzejszych trafiała się garstka narwańców. Chociaż raz na
jakiś czas zdarzało się, że niektórzy próbowali ucieczki. Byli to zazwyczaj
młodzi chłopcy, którzy nie widzieli już szansy na przeżycie. Ostatni krok
desperacji zakończony był zazwyczaj kulką w łeb, podczas ucieczki. Smutno było
patrzeć na sprzątane, w czasie apelu, ciała tych jeszcze prawie dzieciaków, z
którymi udało mu się niekiedy zamówić kilka słów. Gdy zauważył niesione przez
dwóch wychudzonych mężczyzn zwłoki chłopaka, powędrował za nim współczującym
spojrzeniem. Szkoda go było, szczególnie, że zawsze załatwiał mu niedopałki w
korzystnej cenie.
- Baczność! –
zawołał zarządca na apelu, a wszyscy wykonali rozkaz.
Stali
najlepiej jak potrafili, choć Sanji widział, że w większości z nich nie ma już
sił. Zarządca tylko przechodził koło nich, obserwując uważnie i kazał zapisywać
swojemu pomocnikowi numery tych, po których widać było, iż długo nie pożyją.
Czeka ich kąpiel – przeszło mu przez myśl, ale cieszył się, że jego numer nie
było notowany. Kolejne dwie godziny uczono ich prawidłowego zakładania i
zdejmowania czapek przed zarządcą, później praca, a raczej udawanie jej, a na
koniec dnia w końcu sen.
Szedł wolnym krokiem trzymając się za
krwawiące ramię. Wokół niego wciąż pozostawał ogień, który jednak przestał już
razić swoim piekielnym blaskiem, natomiast dym nie ranił zmęczonych widokiem czerwieni
oczu. Krzyki przerażonych ludzi zanikały, na ich miejscu pojawiły się wrzaski
dowódców niosącym rozkazy tym cywilom, którym nie udało się uciec, a przeżyli.
Żołnierze korzystając z chwili swobody chodzili po ruinach niegdyś pięknego
miasta i dobijali rannych, nasycając swe diabelskie dusze cierpieniem innych,
tych słabych i gorszych. Wychwytywali w swoje obleśne, splamione krwią
łapska, kobiety, próbujące się bronić i wyrywać, później pustym wzrokiem
patrzące w przestrzeń.
Nie wiedział, czy cudem został uznany za
cywila, czy może dał sobą jakiś inny powód do zostawienia ku przy życiu, jednak
szybko zabrał się za sprzątanie ciał i wrzucanie ich na wóz. Razem z jakiś młodym chłopakiem wykonywał
polecenia żołnierzy, patrzących na nich groźnym spojrzeniem. W pewnym momencie
zatrzymał się i zamarł w miejscu. Wśród tych wielu zmasakrowanych ciał ujrzał
piękność. Jej długie, ciemne włosy dotykały brudnej ziemi, podobnie czyniły to
jej smukłe paluszki, bezwładnie zwisającej lewej dłoni. Trupioblada twarzyczka
zwrócona była w jego stronę. Te policzki, podbródek, lekko zadarty maleńki
nosek, wyraziste i pełne usta, stworzone prędzej do chłonięcia gorących
pocałunków niżby jadu śmierci, kształt oczu – to wszystko było perłą, harmonią
ostateczną! Dziewczyna przypominała starannie wykonany przez zręczne dłonie artysty
posąg, nie posiadający nawet najmniejszej skazy. Zawstydzały go okrąglutkie, dziewicze,
obnażone piersi, których wciąż delikatnie
zaróżowione sutki kusiły szaleńczo. Jednak najbardziej niezwykły był jej wzrok
wbity w niego i boleśnie karcący jego duszę, usilnie błagający o zrozumienie,
ratunek, a nawet zemstę. Zdało mu się, iż z jej sinych, uchylonych usteczek
wydobyła się głos dziewczyny.
- Dlaczegoż nie obroniłeś mnie? Czyż nie
takie było twoje zadanie? Jesteś w końcu mężczyzną! Dlaczego pozwoliłeś zabić
mnie tym dzikim samcom, obnażyć me ciało? Słyszę jak twe serce drży, ono tak
uderza ze strachu przecie! – mówiła do jego duszy, a on wsłuchiwał się w każde
jej słowo, nie mogąc wydusić z siebie jednego słowa obrony. – Tchórzu! Gdzież
mnie teraz zawieziesz? Dokąd się udam z twoją pomocą? Słuchaj mego wyznania, bo
mój ból już się zakończył, twój dopiero zaczyna! Taka maleńka, szczęśliwa i
nieświadoma dorastałam, przytulona do ciepłej piersi matczynej. Zdrowe nóżki
moje i rączki były, pełne słonecznych dni wspomnienia moje pozostawały. Kwiaty
w ogrodzie się dla mnie otwierały, chmury na niebie ustępowały, gdy widziały
smutek na mej twarzyczce. Za coś wy mi taki los zgotowali, wy podli? Dlaczego
żeście nie oszczędzili, dlaczegóż nie uratowali? – pytała, wiercąc w jego sercu
głęboką dziurę, domagając się odpowiedzi.
- Nie rozumiem tego, wybacz. – odpowiedział
jej cichym skulonym głosem.
- Nigdy mnie nie zapomnij, młodzieńcze,
któryś nie potrafił obronić mnie! Pozwoliliście bym upadła! Pamiętaj o mnie! –
krzyczała.
Sanji
przebudził się gwałtownie, łapiąc lepiącą się od potu koszulkę. Przez chwilę
był wsłuchany tylko w głośne bicie swego serca, a przed oczami widniało pełne
wyrzutu spojrzenie pięknej dziewczyny. Dopiero po jakimś czasie dotarły do jego
uszu szepty więźniów.
- Kiedy
uciekamy?
- Jutro
wieczorem. Za dwa dni planują likwidację obozu.
Sanji położył
się z powrotem na poduszce, wziął głęboki oddech i podjął decyzję. Nie może
umrzeć, dopóki ponownie nie spotka pewnej osoby. Zrozumiał, że zbliża się czas
spełnienia obietnicy.
***
W ciemności
ciężko było mu znaleźć jakikolwiek promyk światła. Sanji siedział w drobnej
celi. Jego nogi krępowały kajdany, ograniczające ruchy. Od jakiegoś czasu
przychodził do niego człowiek, którego zwykł nazywać psychologiem. Tak naprawdę
przychodził on, by wydobyć od niego informacje, jednak wtedy usta Sanji’ego nie
tyle co zamykały się całkowicie, a wypływał z nich potok słów i zdań
pozbawionych znaczenia.
- Czy „Słomkowy
Kapelusz” brzmi znajomo, kolego? – pytał psycholog.
- Och, tak!
Miałem niegdyś słomkowy kapelusz. Dostałem go, gdy jeszcze byłem małym
chłopcem, był idealny na słoneczne dni. To był chyba prezent urodzinowy od
dziadka. Tak, na pewno od dziadka! Dobry człowiek z niego, kochany dziadek! –
odpowiadał chaotycznie.
Niezadowolony
psycholog w końcu przestał go odwiedzać i teraz już nikt do niego nie
przychodził, tak jakby w ogóle o nim zapomnieli. Czasem zastanawiał się, czy
może faktycznie już umarł, jednak pewnego dnia usłyszał kroki koło swoich
drzwi, a następnie dźwięk przekręcanego w zamku kluczyka. Do środka wpadło
światło z zewnątrz, raniąc przyzwyczajone do ciemności lazurowe oczy.
- Czarnonogi
Sanji Callot – do jego uszu doszedł donośny, silny głos, na który dźwięk Sanji
znieruchomiał. Obawiał się unieść głowę i spojrzeć prawdzie prosto w oczy. – To
ty, prawda? – mężczyzna podszedł bliżej, po czym ujął twarz więźnia w dłonie i
uniósł ją. – Co się z tobą stało?
- Law – szept
wymknął się z jego popękanych ust, po czym wargi zamarły w bezruchu nie mogąc
wykonać najmniejszego gestu.
***
Przez kolejne
dni w jego celi ponownie panowała ciemność i dopiero po jakimś odstępie czasu,
Law zaczął przychodzić, by przesłuchać go. Sanji zrozumiał, że te próby są dla
jego przyjaciela równie nieprzyjemne jak dla niego. Gdy to pojął w jego sercu
znów rozpalił się płomień, ożywiający wnętrze, dający nadzieje i chęć walki.
- Sanji,
dlaczego w końcu się nie poddasz? – spytał w końcu Law.
- Nie mogę się
poddać – odpowiedział ostro Sanji.
Na twarzy Lawa
pojawił się kpiący uśmieszek. Nie sądził, że ten dzieciak, który kiedyś tak
uparcie trzymał się jego dłoni, puści ją, stanie się hardym, mającym swoje
zdanie dorosłym mężczyzną, nie potrzebującym już nadzoru starszego kolegi.
Prawdopodobnie również nigdy by nie wpadł na to, iż oboje staną po przeciwnych
stronach. Żadna wyrocznia nie mogła tego przewidzieć.
- Byłeś zawsze
taki rozważny i inteligentny. Gdy byliśmy młodsi starałem się cię dogonić. –
zabrał głos Sanji po momencie milczenia. - Z podziwem i troską patrzyłem na
twoje cienie pod oczami, bo wiedziałem jak dużo poświęcasz czasu na naukę,
rozwój. Co się stało, że nie dostrzegasz teraz tego? – mówił rozżalonym głosem.
- Czego nie
dostrzegam? – spytał, przyglądając mu się spod przymrużonych powiek.
- Bezsensu
wojny.
- Bezsensu
wojny?
- W wojnie nie
ma dobrych i złych – powiedział Sanji dosadnie i ostro. – Obie strony ponoszą
straty, a niewinni ludzie cierpią, niezależnie od tego kto atakuje! – unosił
się, lecz Law przykucnął przy nim i zakrył jego usta dłonią, mierząc chłopaka
srogim spojrzeniem.
- Masz rację,
Czarnonogi. W wojnie nie można podzielić ludzi na dobrych i złych, są jedynie
zwycięscy i przegrani – odrzekł równie stanowczo, co wcześniej. Jego głos nie
tracił na pewności, jednak, gdyby do pomieszczenia wpadło w tym momencie choć
trochę światła, Sanji mógłby wyczytać z jego oczu rodzaj zranienia. – Nie chcę,
by to moja strona okazała się przegranymi, a wiesz dlaczego? Bo to historia
będzie nas oceniać, a historię budują zwycięzcy. Nie jesteśmy już razem,
jesteśmy osobno. Pamiętaj, by przy następnym spotkaniu pilnować się w czasie
mówienia – wyjaśnił, po czym wstał i opuścił pomieszczenie. Sanji ponownie
pozostał sam.
***
- Wstawaj! –
powiedział, pochwytując go w ramiona Law i pomagając podnieść się z ziemi. – A
teraz masz mi szybko uciekać, nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem, biegnij ile
sił w nogach. Rozumiesz? Na końcu korytarza spotkasz ludzi, którzy cię dalej
poprowadzą. Rozumiesz wszystko? – spytał ponownie, a ten pokiwał głową. Law
wziął w objęcia jego ciało, po czym szepnął cicho – Za wszelką cenę masz
przeżyć. A teraz biegnij! – puścił go i popchnął w kierunku otwartych drzwi.
Przez drobną
chwilę Sanji czuł kołowanie w głowie, niepewność w sercu, lecz nogi usłuchały
szybciej rozkazu Lawa niż też jego umysł. Biegł, nie odwracając się za siebie.
W uszach ciągle dzwoniły mu ostre słowa, które wypowiedziane zostały z takim
przekonaniem, że nie miałby odwagi ich zlekceważyć. Z trudnością łapał każdy
kolejny oddech, jednak nogi nadal niosły go naprzód ku światłu, ku końcu
korytarza, za którym progiem czekała wolność.
***
Po zakończeniu
wojny trafił na kilka dni do szpitala, miał paskudną ranę w nodze, jednak
doktor Chopper, dobry człowiek, który przyjechał z zagranicy w celu pomocy
poszkodowanym, zajął się nim i zapewnił najlepszą opiekę, dzięki, której szybko
wracał do zdrowia. Czas spędzony w szpitalu poświęcił głównie wpatrywaniu się w
niebo, na którym wciąż doszukiwał się szkarłatnych odcieni i snuciu przemyśleń.
- Byłem
cywilem, żołnierzem, uciekłem z obozu, a nawet stałem się więźniem politycznym.
Kim jestem teraz? – doszukiwał się odpowiedzi, lecz nie mógł jej znaleźć.
Wiedział, że sam nie znajdzie prawdy. Pragnął wyjść ze szpitala i odszukać w
końcu swojego wybawcę.
Niekiedy z
nudów wsłuchiwał się w rozmowy innych pacjentów, którzy wciąż żyli
okropieństwami wojny.
- Słyszałeś,
podobno trzy dni przed zakończeniem wojny czerwoni zaatakowali w końcu białych,
by odbić więźniów politycznych? – mówił jeden, a Sanji nadstawił uważnie ucho.
- Tak, ale
praktycznie wszyscy zostali zabici, łącznie z tymi, którzy mieli być ratowani.
Beznadziejna sprawa – westchnął drugi.
Sanji poczuł
jak zimny pot oblewa jego ciało, a wzięcie oddechu stanowi nie lada trudność.
Miał wrażenie, że jego świat właśnie się rozpada.
***
Zaraz po
wyjściu ze szpitala dowiedział, gdzie pogrzebani zostali biali, zabici, podczas
próby odbicia więźniów politycznych. Gdy nastał mrok, nałożył na siebie ciemny
płaszcz, a nakładając na głowę kaptur, poczuł jakby jednoczył się z tą
ciemnością. Wyruszył sam. Wzburzony szedł w wyznaczone przez siebie miejsce, a
kołatające mocno serce przypominało mu z każdym uderzeniem jego obawy i lęki.
Stał na
mogile, rozglądając się wokół, lecz nie dostrzegł żadnych ludzi. Nie było nawet
słychać echa ich głosu w oddali. Chwycił łopatę w dłonie i energicznie zaczął
kopać w miejscu, w którym widniała drobna, drewniana tabliczka z napisem Trafalgar D. Walter Law, wyrytym na niej. Szybko wgłębiał się w grób, przekonując się,
że dół jest głęboki, a ciało, którego może tam nie być, trudno dostępne. Jakaś
dzika, głucha siła kierowała nim, dając mu energię do czynu. Przypadkowy
obserwator nazwałby go wariatem, widząc z jaką pasją w oczach, kopie. W pewnym
momencie odrzucił łopatę, upadł na grunt i gołymi rękoma zaczął dłubać w
ziemi, raniąc swe dłonie o stwardniałą glebę.
Dokopał się! W końcu się dokopał! Zakrwawionymi dłońmi wyjął ciało.
Blask księżyca padł na trupa, a Sanji poznał w nim Lawa. Blade dłonie ujęły
rozpadającą się twarz, gładziły ją, wspominając opalony odcień skóry, długi,
zadarty delikatnie nos, złote oczy, patrzące na niego z miłością. Chwycił
nieruchome ciało w objęcia, po czym wydał z siebie okropny krzyk. Jego obce,
puste oczy wbite były w niebo. Tam właśnie kierował swój głos. Krzyczał w
niebiosa.
***
- Sanji, ja
będę już się zbierała – do jego uszu dopiero teraz dotarły słowa Nami.
Spojrzał na
nią nieobecnym wzrokiem, lecz ona jakby to umiejętnie ignorując, podeszła do
niego i złożyła na bladym policzku drobny pocałunek. Obiecała również, że
niedługo ponownie przyjedzie go odwiedzić i prawdopodobnie przyprowadzi ze sobą
męża. Uśmiechnęła się i wyszła, a Sanji odprowadził ją do drzwi swoim pustym
spojrzeniem, po czym przeniósł swe oczy w stronę okna, by zacząć swą historię
od początku, przenosząc się do czasów i miejsc, kiedy to jego dłoń trzymana
była przez tę odrobinę większą, dającą mu ciepło, które tak ukochał. Zatracał
się w istnieniu resztek swej duszy, niedostępnej dla innych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz