18 września 2016

[Opowiadanie] Kraina krwią płynąca

Tytuł: Kraina krwią płynąca
Autorka: Fryne Wilde
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: inne, shounen-ai
Para: LawxSanji
Ograniczenie wiekowe: --

Nami Rain szybkim krokiem wysiadła z pociągu. Odrzuciwszy w tył swoje długie, płomiennego koloru, włosy, zaczęła się rozglądać bystrym wzrokiem po okolicy, wcale nie tak nieznajomej.  Mimo, że niegdyś częściej odwiedzała to miejsce, to po miesiącu nieobecności przyznawała się uczciwie przed sobą, że z pamięci umykały jej szczegóły, widocznie do końca warte zapamiętania. Gdy już wyszła z dworca, ruszyła na postój dorożek. Tym razem zwolniła kroku, a jej ruchy stały się bardziej płynne, zaś uniesiona głowa zdradzała pewność kobiety pełnej wiary w swe wdzięki.  Dobrze znała swą wartość i lubiła być w centrum uwagi. Bez problemu bursztynowym spojrzeniem odszukała właściwego dorożkarza.
Był on mężczyzną już w podeszłym wieku, bardzo zmęczonym, jednak potrafiącym okazać sympatię nawet w chwilach ogromnego znużenia. W jego oczach, Nami odnajdywała wrodzoną dobroć serca, lecz pewnego rodzaju dziecięcą naiwność. Szybko doszła do wniosku, że musi być on emigrantem. Przywitał ją jak zawsze niczym królową, z szacunkiem, lecz także wesoło pytając o pozwolenie na pocałowanie „rączki szanownej panienki”.  Jego zachowanie działało na nią łagodząco. Śmiejąc się, podała mu dłoń, po czym wsiadła do dorożki.
Droga mijała spokojnie, gdy do jej uszu dolatywała melodia nucona przez dorożkarza. Wdychała łakomie wiosenne, zdrowe powietrze, a oczy syciła otaczającą ją zielenią. Błękitne niebo idealnie współgrało z jeszcze niedojrzałymi listkami, które radośnie pląsały, pobudzone przez podmuchy zefirowe. Przyglądała się beztroskim wzrokiem delikatnym obłokom i niczym mała dziewczynka próbowała ocenić ich kształt. Zdziwiła się, jednak bardzo, gdy rozpływające się chmury skojarzyła z dużymi strzałkami, wskazującymi kierunek, w którym zmierzała, lecz na jeszcze drobną chwilę odrzuciła myśli o celu swej wizyty. Przyroda działa na jej zmęczone podróżą ciało kojąco, ale także uspakajała kołatające serce. Jeszcze przez jakiś czas jej umysł mógł zająć się błahostkami, natomiast oczom pozwalała chłonąć piękno ogromu świata otaczającego ją.
Miała wrażenie, że nie tyle co jedzie, a płynnie. Błoga senność obejmowała jej drobne kobiece ciało w uścisk, z którego trudno było jej się oswobodzić. Ciepłe promienie słońca grzały twarz, pozwalając porcelanowej skórze dziewczyny, nabierać kolorów.  Z niezadowoleniem spostrzegła, że pojazd zwalnia, po czym zatrzymuje się przed ogromnym blokowych budynkiem, tak odległym od piękna przyrody, które chłonęła przez całą drogę.
Wysiadła z dorożki, po czym zapłaciła sędziwemu panu za przyjemną podróż i poprosiła, by dzisiaj, jeszcze przez zachodem słońca, przyjechał ponownie i zabrał ją z powrotem na dworzec. Dorożkarz pokiwał radośniej głową, a zaraz potem odjechał. Nami stanęła przed budynkiem, ściskając mocno rączkę torebki. Wzrok wbity miała cały czas w drobną tabliczkę „Zakład psychiatryczny Ernesta   Freunda”. Wzięła głęboki oddech, po czym wypuściła nagromadzone powietrze z płuc. Po tym drobnym przygotowaniu weszła do środka, a nogi same ją poniosły do gabinetu doktora opiekującego się jej przyjacielem.
- Pani Nami, proszę wejść – zaprosił ją natychmiast do środka, proponując również herbatę, bądź kawę, których przybyła odmówiła, chcąc wykonać przez siebie jak najszybciej zamierzony cel wizyty w szpitalu.
Doktor Chopper należał do mężczyzn, nie tyle zyskującym u ludzi swą powłoką zewnętrzną, a przyjacielskim usposobieniem i życzliwością. Jakże jego łagodny charakter kontrastował się z wyglądem, na myśl przywodzącym Nami legendarnego  górskiego stwora – yeti. Ogromny i potężny, a także strasznie zarośnięty, mimo młodego jeszcze wieku . Jedynym elementem zdradzającym jego prawdziwą naturę były jego duże, ciemne, ufne oczy, z których biła łagodność i zrozumienie drugiego człowieka. Dla Nami doktor Chopper pozostawał wyjątkowym lekarzem, noszącym w sobie niezwykłą empatię dla pacjentów, a także ich przyjaciół i rodzin.
- Dobrze, że pani przybyła. Pani przyjaciel ostatnio nie jest w humorze, jeśli można to tak nazwać – powiedział lekarz i zakłopotany drapał się w tył głowy.  Nami uwielbiała w nim to, że nigdy nie kłamał. Nie potrafił tego robić, był szczery, ale nigdy nie okrutny. – Bardzo liczę, że uda się pani go jakoś rozweselić, bo nic nie działa. Cały czas obserwuje drzewa za oknem, lecz nie cieszy się na wiosnę.
- Ponieważ w jego sercu cały czas jest jesień – odrzekła bez zastanowienia Nami, po czym umilkła, jakby własne słowa ją uderzyły.
Doktor Chopper posłał jej szczery, pełny współczucia uśmiech, mający podnieść ją na duchu. Była mu bardzo wdzięczna za ten gest, a gdy lekarz wstał i poprosił, by udała się z nim do pokoju pacjenta ruszyła bez wahania. Pewna nić zaufania związała ją z tym dobrym człowiekiem.
Doktor Chopper wprowadził Nami do pokoju. Wstąpiła do niego krokiem niepewnym, tak jakby wypowiedziane wcześniej przez nią słowa pozbawiły ją silnego temperamentu, a resztki nadziei trzymane w jej sercu rozbiły się niczym lustro po gwałtownym uderzeniu w nie. Nic w tej drobnej chwili nie znaczył serdeczny uśmiech lekarza.
Rozejrzała się po pomieszczeniu.  Zdało się, że w tym maleńkim pokoiku znajdują się jedynie rzeczy najniezbędniejsze – stolik, krzesła i mała szafeczka, stojąca przy łóżku, na którym półleżał, a półsiedział młody mężczyzna. Ciało jego pozostawało w bezruchu, niekiedy tylko, gdy chłodny wiatr nawiedzał pomieszczenie przez uchylone okno, drgnęły blade, długie palce młodzieńca. Był wychudzony, a jego jasne włosy straciły już swój dawny żywy kolor, podobnie jak z głębokiego lazuru oczu pozostał jedynie mętny błękit, przypominający bardziej zasnute mgłą niebo niż cudowny odcień niezmierzonego oceanu. Wzrok wbity w widok za oknem nie zdradzał nic.
- Panie Callot, ma pan gościa. Panienka Nami przyszła w odwiedziny – powiedział doktor Chopper po chwili ciszy, nie zauważywszy żadnej reakcji ze strony pacjenta na ich przybycie.
Gdy w końcu chory odwrócił głowę i spojrzał na swych gości, Nami dostrzegła lepiej jego oczy, zdradzające jedynie pustkę. Fala smutku uderzyła ją, lecz zaraz zebrała w sobie całą energię, gromadzoną w czasie drogi do szpitala i zdobyła się na życzliwy, pełny ciepła uśmiech. Spotkała się, jednak ponownie ze zobojętniałą postawą mężczyzny.
- Zostawię teraz panienkę samą z pacjentem, dobrze? – Nami kiwnęła głową na znak zgody. – W razie potrzeby proszę wołać – dodał doktor Chopper, zanim zakłopotany opuścił pomieszczenie.
Nami ponownie zaczęła błądzić wzrokiem po pomieszczeniu, aż w końcu chwyciła w ręce krzesło, ustawiła je przy łóżku, po czym usiadła, tym razem spoglądając już jedynie na mężczyznę. Pochylił głowę i oczy wbił w swoje blade dłonie. Nami wykonała pierwszą próbę zbliżenia. Ujęła swoją dłoń jego, po czym delikatnie ją ścisnęła. Była zimna.
- Sanji – szept wyszedł z jej ust, lecz po tym zamilkła ponownie, jakby starała się zebrać myśli i zastanawiała się o czym może mu powiedzieć. – Zauważyłeś, że mnie nie było tutaj od miesiąca? Przepraszam, ale teraz jestem bardzo zabiegana. Planuję ślub. – mówiła to wszystko głosem łagodnym, ale także z pewną ostrożnością obserwowała przyjaciela. – Pamiętasz, wspominałam ci o moich zaręczynach przy ostatnich odwiedzinach? Cieszysz się? – spytała, chcąc zachęcić go do rozmowy, jednak nie spotkała się z jakimkolwiek ruchem.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wbiła pełny wyrzutu wzrok w chorego mężczyznę, lecz i wtedy patrzył on jedynie przed siebie tym swoim pustym spojrzeniem. Nieruchome pozostawało jego ciało, zaś z delikatnie uchylonych warg nie wypłynął żaden dźwięk.
- Jest jak lalka z porcelany – pomyślała Nami – Pusta lalka bez duszy.

***

Jedenastoletni chłopiec, o czarnych włosach z odcieniami granatu szedł spokojnym krokiem chodnikiem z książkami pod pachą i uważnie obserwował otoczenie złotymi oczyma. Dzieciaki idące niedaleko przed nim krzyczały głośno, dynamicznie gestykulowały, wręcz irytowały swą gwałtownością. Mały Trafalgar Law spoglądał na nich z wyraźną niechęcią, przypominały mu w końcu nie ludzi, a skaczące po drzewach małpy. Do jego uszu wśród śmiechów, które było słychać bardzo wyraźnie, dotarł cichy płacz. Odwróciwszy głowę, ujrzał siedzącego na krawężniku chłopca.
Był z pewnością młodszy od Law ‘a, raczej chudy i drobnej budowy. Jego włosy koloru słońca w gorące letnie południe pozostawały w nieładzie. W jednej dłoni trzymał papierową torebkę, natomiast drogą obejmował krwawiące kolano. Gdy poczuł na sobie czyjś wzrok, podniósł głowę, a spojrzenia złotych tęczówek i lazurowych zasłoniętych łzami oczu spotkały się.
- Co ci się stało? – spytał Law, podchodząc do nieznajomego dzieciaka.
Chłopak początkowo miał jeszcze łzy w oczach i przestawiał sobą niezwykle żałosny widok, jednak zaraz jego mina przybrała obrażalski wyraz. Odwrócił głowę w drugą stronę, bąkając jakieś niezrozumiałe słowa pod nosem. W pierwszej chwili spadł na Law ‘a gwałtownie deszcz złości, lecz zaraz podmuch spokoju przegonił nieznośne chmury i chłopak powtórzył swoje pytanie, jednak uczynił to w sposób delikatny, a mimo to stanowczy, domagający się odpowiedzi. Dzieciak spojrzał na niego ponownie tym razem z zakłopotaniem, malującym się na twarzy, o mokrych od łez policzkach.
- Dzisiaj są urodziny mojej koleżanki. Zrobiłem ciasteczka, ale powiedziała, że są okropne – wydusił z siebie chłopak, a Law spojrzał na niego zdziwiony. – Jestem beznadziejnym kucharzem. – dodał rozżalony, mocniej zaciskając swoją drobną rączkę na papierowej torbie.
- Czy w tej torebce masz ciasteczka dla tej dziewczyny? – spytał Law, a chłopczyk pokiwał głową.
Law pochyliwszy się, korzystając z nieuwagi dzieciaka wyciągnął z jego dłoni torebkę i wyjął z niej drobne czekoladowe ciasteczko, które zaraz zniknęło w jego ustach. Nie było to światowej sławy przepyszne danie, lecz także nie należało do najgorszych. Ten chłopaczek prawdopodobnie włożył naprawdę dużo serca w zrobienie ich – pomyślał Law.
- Nie jest najgorsze – skwitował głośno już Law.
- Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem w głosie chłopiec, a jego oczy zaświeciły nadzieją.
- Tak, ale jeszcze długa droga przed tobą. Chcę kiedyś spróbować twojego najlepszego dania – powiedział bez zastanowienia Law, po czym ukucnął przy chłopcu, by zobaczyć jego ranę.
- Wywróciłem się – wytłumaczył się lekko zakłopotany chłopiec.
- Z tym nie będzie problemu – odrzekł krótko Law, po czym zajrzał do swojego plecaka, a znalazłszy w nim wszystkie potrzebne przedmioty rozpoczął opatrywać nogę chłopca.   
 Gdy Law odkażał brzydką ranę, jego pacjent dzielnie znosił nieprzyjemne szczypanie, zaś podczas zakładania bandaża uważnie przyglądał się zaciekawiony poczynaniom młodego doktora, który wykazując się niezwykłą delikatnością, zyskiwał natychmiastowo zaufanie chłopca. Bariera budowana przez dzielącą ich różnicę wieku i dystans Law ‘a do świata  znikała.
- Skończone – powiedział w końcu, gdy zawiązał bandaż.
- Ekstra! Dziękuję! – odrzekł już zupełnie innym tonem pacjent.
- To mój obowiązek jako lekarza – wytłumaczył się szybko Law.
- Jesteś już lekarzem? – zdziwił się chłopiec.
- Jeszcze nie, ale będę najlepszym na świecie – odpowiedział szybko Law i czekał aż chłopiec zacznie się śmiać.
- Super, na pewno zostaniesz najlepszym lekarzem na świecie. Wierzę w to!
Uśmiech jaki zakwitł na twarzy chłopca był tak szczery, że Law zakłopotany odwrócił głowę w drugą stronę, by ukryć drobne bordowe plamki, które zakwitły na jego policzkach. Ten zwykły gest miał w sobie niezwykłą prostotę i dziecięcą niewinność. Nie było w niej ani kropli fałszu.
- Jasne, że tak będzie – odpowiedział szybko Law głosem, z którego można było wyczytać zbyt dużą pewność siebie, lecz udawaną, mającą bardziej rozśmieszyć niż zniesmaczyć. – A teraz ruszaj się, odprowadzę cię do domu – dodał, po czym wyciągnął do chłopca swoją dłonią. – Jak się nazywasz?
- Sanji Callot – odpowiedział radośnie, ujmując jego dłoń. – A ty?
- Trafalgar D. Water  Law – przedstawił się krótko.
Już po chwili dwaj mali chłopcy szli przed siebie. Jeden z nich ufnie podążał za drugim, który już wtedy wiedział, że spotkanie to do przypadkowych nie należało, a z przeznaczeniem przecież walczyć nie należy. Przynajmniej nie tym razem. Trafalgar Law zaakceptował drobną, ciepłą rączkę, mocno ściskającą jego dłoń.

***

Gdy dzień końca dobiega, a światło zanika, powoli ziemię opanowuje zmierzch, wynurzający się z ostrożnością ze swych gniazd. W każdy wieczór mrok zwycięża nad światłem, pozostającym w jego niewoli aż do poranka, kiedy to promiennie słoneczne odbudowują, rozbitą przez cienie, armię i zadają cios ostateczny sługom mroku i wtem do zmroku panują.
 Ciemność, chowająca się przed potężnymi strumieniami ogromnego słońca, czai się, gromadząc siły, nie od razu uderzając w wroga. Początkowo kryje się w górskich  jaskiniach, lasach, norach. Chowa się tam, gdzie karcąca ręka światła nie może jej dosięgnąć. Gdy wypłoszona zostaje z jednego miejsca, szybko mknie w inne bezpieczniejsze, zostając w nim i zbierając siły do walki. Powoli opanowuje drobne zakamarki, przemiesza się, a gdy czuje się już wystarczająco silna i gotowa,  zamyka w uścisku większe pomieszczenia i przestrzenie.  
Wypuszczona, więc zostaje armia, złożona z  kilkudziesięciu tysięcy sług owego mroku, nieugiętych cieni, początkowo wciąż ostrożna i przezorna, lecz zaraz galopem, w szalonym pędzie, bez zastanowienia uderzająca w osłabione, lecz mężnie stojące wojsko światła.  Całą swą mocą atakuje ciemność jasność, upadającą i powoli poddającą się sile dzikiego wroga.
Na ulicach jedynie palą się wytworzone przez człowieka przystanie światła - latarnie, dające sztuczne poczucie bezpieczeństwa wśród niezmierzonego mroku nocy. W domach i przeróżnych pubach w stolicy, w których niegdyś biła ostra jasność żarówek teraz w większość panowała ciemność. Jednym z nielicznych budowli dobrze oświetlonych w mieście była drobniutka kawiarenka. 
„Słodka babeczka” należała do miejsc, które słynęły nie tylko, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka, z pysznych smakołyków, przygotowywanych przez najlepszych cukierników, i kawy o najpiękniejszym aromacie, cieszącej podbiegnie i orzeźwiającej. Najważniejszym czynnikiem sprawiającym, że lokal nigdy nie świecił pustaki była przyjemna atmosfera, wzbudzająca w człowieku swobodę, którą ludzie odczuwać zazwyczaj mogą jedynie w domu.
Mimo napięcia panującego w stolicy, zgromadzeni w kawiarence mogli spokojnie zjeść kawałek dobrego ciasta, relaksując się przy dźwiękach, płynących z fortepianu. Nawet najwięksi krytycy musieli przyznać, że artysta, grający na instrumencie jest wspaniałym wirtuozem, panującym nad swą sztuką, nie pozwalającym by to ona przejęła kontrolę nad nim. Swoją muzyką pozwalał odpocząć zmęczonym ciałom i jeszcze bardziej przepracowanym umysłom, poruszając tym samym kamienne serca, wprowadzając je w cudowne drgania.
Trafalgar Law wpatrywał się swoimi złotymi oczyma w ciemność zza oknem. Niezwykle kontrastowała ona z przyjemną atmosferą panującą w lokalu. Według niego w tej ciemności było coś niepokojącego, jakby miała ona zwiastować jakieś bliżej nieokreślone nieszczęście, które niepodziewanie spadnie na niego i najbliższych mu. Ta myśl przeraziła go, więc szybko ją odrzucił i nerwowo zerknął na zegarek. Jego dobry znajomy spóźniał się już od piętnastu minut. Zmarszczył brwi, co stało się wyrazem jego niezadowolenia. Miał w zwyczaju zjawiać się  w umówionym miejscu przed czasem, dlatego też czuł urazę do osób spóźniających się, nie szanujących jego czasu. Oczywiście, istniały osoby, którym wybaczyć mógł te drobne lekceważenie. Byli to ludzie wyjątkowi. Niewątpliwie do takich osób należał chłopak o jasnej czuprynie, który niczym huragan wpadł do pomieszczenia, zwracając na drobną chwilą uwagę zgromadzonych w kawiarni.
- Przepraszam za spóźnienie – rzucił już na początku Sanji, uśmiechając się szeroko.
Law zauważył, że jego włosy były w nieładzie, a dodatkowo cały czas towarzyszył mu nierówny oddech. Biedny chłopak prawdopodobnie od dłuższego musiał biec w stronę miejsca spotkania. Law kiwnął głową na krzesło i szybko zaczepił najbliższego kelnera, prosząc o szklankę wody. Sanji usiadł, a już po chwili mógł zamoczyć spragnione usta w zimnym napoju.
- Jeszcze raz bardzo przepraszam, ale na drodze wystąpiły drobne problemy – powiedział ściszając głos.
Law natychmiast zrozumiał. Sanji spacerując sobie o później godzinie po ulicach, prawdopodobnie zwrócił na siebie uwagę stróżów, a bojąc się zatrzymania, zaczął uciekać i był zmuszony wybrać inną, dłuższą drogę.
- Chyba za bardzo zwracam uwagę przez swój wygląd. Może powinienem zmienić kolor włosów? – zastanawiał się głośno Sanji.
- Zostaw je w spokoju. Lubię kolor twoich włosów – powiedział szczerze Law, po czym zażenowany odwrócił wzrok w stronę szyby.
- Haha, cóż za komplement! Teraz to już na pewno zostanę przy nim, nawet za cenę życia – podsumował Sanji uderzając dłonią radośnie w prawe kolano.
- Nie powinieneś się zachowywać, no nie wiem, może trochę poważniej? – zwrócił mu uwagę Law, raczej złośliwie i uszczypliwie, w celu odpłacenia się chłopakowi za wprowadzające go w większe zażenowanie żarty. – Chyba od wczoraj jesteś pełnoletni, nieprawda? Czyż się mylę?
- Chyba jeszcze nie otrzymałem od ciebie prezentu z okazji tego święta, czyż się mylę? – odpowiedział Sanji, przy czym jego zaczepny uśmieszek nie schodził z twarzy.
- Trzymaj – Law rzucił w Sanji’ego drobną paczuszkę, którą ten ledwo uchwycił.
Jego szczupłe palce przez chwilę walczyły z kolorowym opakowaniem. Po chwili w jego oczach zawitał błysk radości, ale także niedowierzania. Trzymał w dłoni stary, przynajmniej dwustuletni,  złoty zegarek z wygrawerowaną sentencją na tyle „Memento mori” .
- Law, to przecież twoja pamiątka rodzinna. Zwariowałeś? – spytał z niedowierzaniem Sanji.
- Tobie przyda się bardziej niż mnie, może w końcu przestaniesz się spóźniać na spotkania – odparł uszczypliwie Law.
- Jeśli to tylko dlatego, to nie mogę go przyjąć – upierał się Sanji.
- Nie każ mi mówić żenujących rzeczy – spojrzał na niego błagalnie złotymi tęczówkami Law.
- Ależ proszę! Tłumacz! – zawołał nieustępliwie Sanji.
Law zamilkł na chwilę, by zebrać swoje myśli. Niewątpliwie nie należał do ludzi, lubiących wyrażać się głośno o swych uczuciach. Czyny lepiej oddziaływały na rzeczywistość niż słowa, a przynajmniej takie było zdanie Lawa. Z drugiej strony wiedział, że Sanji ceni słowa, które niosą radość, ale niekiedy smutek, raniąc bardziej niż ostrze.
- Powiem to tylko raz, i lepiej to sobie zapamiętaj, słyszysz? – poczekał, aż Sanji odpowie kiwnięciem głowy, po czym ponownie zabrał głos. – Daję ci ten zegarek, ponieważ to pamiątka rodzinna, z którą nie można tak po prostu się rozstać. – Spojrzał swojemu rozmówcy w oczy. - Nie mam zamiaru nigdy cię opuścić, dlatego też daję ci ten zegarek.
- Trafalgar! To prawie jak oświadczyny! – zaśmiał się Sanji, a Law pokiwał głową, lecz nie był urażony, a nawet uśmiechnął się. – Cieszę się, naprawdę się cieszę.
Sielankowy nastrój udzielił się im, czuli się jak wtedy, gdy byli jeszcze dziećmi, nie muszącymi przejmować się sprawami, które nawiedzały tylko głowy dorosłych. Ich dawny świat wydawał się im teraz taki prosty. Nagle w pomieszczeniu zapanowała nieprzyjemna atmosfera, pianista przestał grać, a kelner pogłośnił radio.
- Uwaga! Komunikat! Dziś, 6 kwietnia 1994 roku, samolot, na którego pokładzie siedział prezydent został zastrzelony! O zamach podejrzewa się wrogo nastawionych czerwonych! Pora wyrwać chwasty niszczące ogród! Powtarzam, pora wyrwać chwasty!
Złote tęczówki Lawa rozszerzyły się, podobnie uczyniły to lazurowe oczy Sanji’ego. Ich ciała zastygły w miejscu, przez chwilę siedzieli niczym zmrożeni, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Och, jakże marzyli w tym momencie, by słowa, które usłyszeli, wypowiedziane zostały w jakiś innym, obcym dla ich uszu języku. Nie chcieli ich rozumieć,  pragnęli jedynie z daleka trzymać od siebie ich okropny sens.
Niespodziewanie Law porwał się z miejsca i z rozmachem chwycił za łokieć swego przyjaciela, a już po chwili ciągnął go z siłą ku wyjściu z kawiarenki. Za nimi instynktownie rzucili się inni goście. Law i Sanji szybkim  krokiem wybiegli z miejsca, a za nim w szaleńczym pędzie opuszczali kawiarenkę inni. Oddalili się jedynie niewielki kawałek i… huk! Potężny wybuch powalił ich na ziemię i obezwładnił na jakiś czas. Gdy poruszyli się, ale przede wszystkim zebrali odwagę w sobie, odwrócili głowy. Kawiarnia „Słodka babeczka” świeciła się szkarłatnym płomieniem, pochłaniającym w tym momencie białą  flagę, na której widniała purpurowa róża, otoczona czarnym pierścieniem. Skądś nieopodal do uszu ich docierał głośny płacz, przeradzający się w  rozpaczliwe wycie, rozrywające serca.

***

Słysząc ciężkie kroki wszyscy milkną. Większość z nich zamyka nawet swe oczy w lęku, jakby w ten sposób chcieli zachować wiarę, że nikt nie zauważy ich obecności. Głupia nadzieja niekiedy pozwala uratować serca od ostatecznego upadku. Lazurowe tęczówki, należące do młodego człowieka, jako jedne z nielicznych śledzą bystrym spojrzeniem twarze brudne, wykrzywione grymasem przerażenia, ale także zmęczone istnieniem. W tym co zaobserwował powoli zaczyna widzieć coś, co w jego sercu budzi strach. Te skulone w lęku istoty, z wyraźnie otwartymi uszami nasłuchujące otoczenie, z nędznym spojrzeniem zerkające na świat, nie przypominały mu zupełnie ludzi.
- Czy ze mnie stał się podobny marny cień? – pomyślał Sanji – Pragną śmierci, a z drugiej strony łapczywie chłoną każdy kolejny łyk powietrza. Cóż za paradoks!
Cisza jest niemal idealna. Sanji wraz z innymi nasłuchuje. Do chwili do jego uszu dociera głośny, chrapowaty i twardy głos. Mężczyzna zadaje krótkie pytania, jednak są one dosadne, nasycone jednocześnie okrutnymi sugestiami, które mają złamać silną wolę gospodarza. Delikatny ton jakim mówi sprawia, iż zapomina się o tym czego żąda ów człowiek, a ma się wrażenie, że opowiada on jakąś niezwykle ujmującą anegdotkę.
Sanji przestaje słuchać tego co mówi mężczyzna, zamyka swe uszy dla jego głosu i  przerzuca swój wzrok na siedzącą naprzeciw niemu starszą kobietę o pomarszczonej twarzy. Dłonie ma złączone w modlitwie, oddając się w zupełności niebiańskiej opatrzności, w którą tak bezgranicznie wierzy. Umiejscowione obok niej dzieci biorą przykład ze starowinki. Sanji nie jest pewny, czy rozumieją one obecną sytuację, jednak dostrzega, że nawet drobny szept nie wydostaje się z ich drobnych, popękanych usteczek.
Początkowy dobroduszny głos przybyłego mężczyzny przeobraża się w jednej chwili w donośny krzyk gniewu. Próba szantażu zostaje błyskawicznie odparta długim milczeniem. Sanji w pewnym momencie przenosi swe spojrzenie w inne miejsce. Nie chce już dłużej przyglądać się zatracającym w smutnej wierze, liczących na boski cud, niebiański ratunek. Nie mija jednak nawet chwila, a żałuje swej decyzji.
Młoda dziewczyna, siedząca nieopodal niego, zaciska swą bladą, wychudzoną  dłoń na twarzyczce maleństwa, które niedawno z czułością pieściła i tuliła do snu. Teraz robi przecież dokładnie to samo, czyż nie? Tuli go do wiecznego snu, ze łzami w oczach, bezgłośnie śpiewając starą kołysankę, którą i ona była odsyłana do krainy Morfeusza. Jej dziecko już nie zapłacze nigdy.
- Jesteśmy uratowani – przebiegła przez głowę Sanji’ego smutna myśl, a w sercu poczuł nieprzyjemne kłucie i ból.
 Zamknął oczy i wsłuchiwał się w ciężkie kroki mężczyzny wychodzącego z mieszkania. Ponownie zapanowała zupełna cisza, na którą otworzyli swe uszy wszyscy ukryci pod podłogą. Po chwili ciche łkanie przerwało bezgłos.
***

Zdezorientowany patrzy wokół siebie, a ogrom tego co widzi przytłacza go. Jego uszy ranione są przez głośne dobiegające zewsząd  odgłosy wybuchów, walące jak w czasie burzy, a także strzały broni niczym pioruny sztyletowe uderzające szybko, niespodziewanie oraz niknące krzyki ludzi, zebranych w tym piekle, zwanym ziemią. Prędko ucieka młoda kobieta, która na ustach swych jeszcze modlitwę i błaganie o litość niesie. W jej szalonych oczach zdaje się dostrzec niewiarygodne życzenie życia.
Huk! Znowu wybuch. Z ledwością udaje mu się uniknąć ataku, lecz nie staje się on jedynym, któremu żyć nadal dano. Ta kobieta wciąż ucieka, oddychając ciężko, gnie przed siebie. Nie zna kierunku, może jedynie nie myśląc o niczym, oddać wolę swym długim, pięknym, zwinnym nogom.  Z daleka słychać nadlatujące helikoptery, z bliska widzi za to idealnie czerwień płomieni bezlitośnie pochłaniający budynek, z którego dochodzą piskliwe głosy, dla świata pozostające jednak bezgłośnymi.
Młoda kobieta, jednak jakby głucha i ślepa, biegnie, dysząc ciężko niczym zmęczona po całym dniu pracy klacz. Bierze łapczywie każdy kolejny wdech, zabiera go tylko na siebie, podświadomie nie chcąc nikomu go oddać. Już blisko, bliziuteńko! Myśli zapewne, wierząc, że dobiegnie w końcu do swej ziemi obiecanej, gdzie będzie bezpieczna. Kula pojawia się znikąd. Młoda kobieta chwilę temu biegnąca szaleńczo ku skrawu ziemskiego nieba, upada.  Jej łapczywość i zuchwałość zostają ukarane, może i nawet przez tego, do którego tak błagalnie wznosiła swe modły.
Zamyka oczy na drobną sekundę, lecz gdy otwiera je z powrotem obraz nie zmienia się. Płomienie tańczą wokół, pochłaniając w swym szkarłatnym szale wszystko napotkane na swej drodze.

Odruchowo Sanji został wybudzony ze snu. Już od dawna wstawał wcześniej niż nadchodził zarządca, który swego czasu bolesnym uderzeniem w brzuch śpiącego przywracał do rzeczywistego świata. Rozejrzał się po baraku. Podobnie jak on, większość zebranych w pomieszczeniu już wstała. Krótki zawrót głowy,  przypomniał mu koszmar wojenny często nawiedzający jego umysł, pogrążony w błogim (do czasu) śnie. Na początku walka przerażała go, teraz zrozumiał, że to nie jest jedyny cień wojny. Tortury dla ciała i umysłu dopiero poznał w tym miejscu, nazywanym przez wszystkich obozem.
Zarządca wszedł do ich baraku, po czym został powitany gromkim okrzykiem. Wszyscy nauczyli się, że jest on człowiekiem lubiącym, gdy inni okazują mu uwagę, a w ten sposób chcieli pozyskać jego sympatię od samego rana. Zarządca rozglądał się jeszcze przez chwilę przy wejściu, po czym ruszył przed siebie sprawdzając czystość i stan pościelonych łóżek. Sanji zauważył, że niekiedy zatrzymywał się dłużej przy młodych chłopcach o ładnych twarzyczkach, szczerzących się i patrzących na tego kata z udawanym uwielbieniem. W nagrodę za swe aktorstwo otrzymywali po cukierku, który zjadali lub później mogli wymienić chociażby na niedopałki papierosów.
Z początku, Sanji z obrazą obserwował, jak młodsi od niego chłopcy, zachowując się niczym panienki, wdzięczą się,  do zarządców, by stali się oni ich opiekunami. Brzydziło go, że potrafią oni oddać się, bez zupełnego uczucia, i zanurzyć w objęciach tego, który katował pałką dwa dni temu ich  dobrego znajomego. Później dopiero zrozumiał, iż dla tych biednych młodziaków, mających jeszcze mleko pod nosem jest to jedyna szansa na przetrwanie, zaś zarządcy, którym głód kobiet doskwierał cały czas, chętnie wchodzili w taki układ i sami najczęściej wybierali sobie kochanków. Zwykle byli to delikatni, niekiedy można by rzec, zniewieściali chłopcy, by tamci nie musieli zbyt bardzo męczyć się z próbą stworzenia idealnej fantazji. Sanji, jednak pojął, że w miejscu, gdzie brakuje praktycznie wszystkiego, każdy kusi się o nawet najdrobniejszą przyjemność losu.
Zarządca podszedł do chłopaka, który z lękiem i błaganiem spojrzał na niego.
-Ile razy było mówione, że nie wolno wam szczać do łóżek!? – wrzasnął tak, że chłopak odruchowo skulił się.
 Odpowiedziała mu głucha cisza.
-Mów! – ryknął, unosząc pałkę.
- Ja przepraszam, nie chciałem, panie zarządco – mówił łamiącym się głosem. Nie zdążył dopowiedzieć nic więcej, bo zaraz zarządca uderzył go metalową pałką.
Krzyczał! Krzyczał! O, jak on okropnie krzyczał! Był to dźwięk podobny do odgłosu zwierzęcia w chwili, gdy jest ono zarzynane z zimną krwią przez oprawcę, niżby zwykły ludzi wrzask. Chłopak kulił się i  próbował zasłonić swoimi chudymi rękoma, jednak wtedy zarządca uderzał go pałką ze zdwojoną siłą, umyślnie celując w głowę. Zdało się, że jakaś niebezpieczna moc zawładnęła jego ciałem, dziki duch gniewu przejął nad nim kontrolę. Twarz wykrzywiła się w diabelskim grymasie gniewu połączonego z dziwną pasją. Stracił panowanie nad sobą. Ruchy przestawały być przemyślane, stawały się intuicyjne. Uderzenia spadały niczym grad, z ogromną siłą, większą niż chwilę temu. Chłopak upadł bezsilnie, lecz zarządca nie dał mu spokoju. Kwiczał i kwiczał z bólu, lecz dobrowolnie przyjmował już ciosy. Siły jego kończyły się, wola umierała. Zaraz zaczął go okładać pałką po plecach, później brzuchu, a gdy to spowodowało u niego zbytnie zmęczenie, począł na nim skakać jak na materacu. Nawet nie zauważył kiedy krzyk chłopaka zanikł, a ciało znieruchomiało. Zarządca oblany potem, sapnął zmordowany. Zakończył robotę. Rzucił tylko okiem na efekt ciężkiej swej ‘pracy’, krzyknął głośno na więźniów i wyszedł z pomieszczenia. Jacyś inni młodzieńcy zabrali się za wynoszenie ciała.
Sanji przyglądał się temu z odrazą w sercu, lecz obojętnością w oczach. Pojął, że w żaden sposób chłopakowi nie pomoże, a poświęcenie jego i tak nie przyniosło by efektów. Każdy ból w pewnym momencie staje się znośny, jednak najgorsze w nim było to, że nie dało się przewidzieć kiedy padnie śmiertelny cios. Zrozumiał zasady życia, a raczej bytowania w tym miejscu, odrzucił dawną, romantyczną, młodzieńczą brawurę i przystosował rozum i ciało do nowego istnienia.
Jego doświadczenie kulinarne, a także wygląd, który przypadł do gustu jakiemuś zarządcy pomogły dostać się do kuchni. Miał wyjątkowo bezpieczną pracę, lecz codziennie widział jak setki więźniów toczy ciężki głaz pod górę, szepcząc pod nosem bluźnierstwa lub mając na ustach słowa modlitwy i błagania miłosierdzia. Sam początkowo tyrał jak zwykły niewolnik. Pamiętał bolące stopy, pokryte pęcherzami dłonie, z których lała się ropa i krew. Nie zapomniał silnych uderzeń pałki zarządcy, bólu ciała i upokorzenia upadku.
Teraz natomiast, zadania, które mu powierzano, uderzały w jego dumę kucharza, jednak nie buntował się. Miał lekką pracę i łatwo dostępne jedzenie. Już na początku wyłożono mu, iż próba kradzieży pożywienia jest karana śmiercią, jednak w tej okropnej chwili, gdy głód nie pozwalał mu patrzeć na człowieka jak na człowieka, lecz zwykły kawał dobrego, soczystego mięsa, groźba przestawała mieć tak potężny wydźwięk. W ukryciu przemycał skórki po ziemniakach, a następnie pakował zachłannie do ust, niczym najlepsze czekolady. O ich smaku już dawno zapomniał, z goryczą wspominał minione dni, świecące słońce, zieleń trawy i zapach powietrza na wolności.
Jednak bywały w obozie lepsze dni, kiedy to głód przestawał mu tak bardzo doskwierać. Wtedy zabierał więcej łupinek z kartofli lub lekko spleśniały kawałek chleba i wymieniał je na niedopałki papierosów. Zauważył, że ludziom pozbawianym tego nieznośnego nałogu łatwiej zdobywać jedzenie. Tego typu transakcje były codziennością. W obozie znaczną część stanowili cywile, którzy po prostu znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Jednak ofiary łapanek nie okazały się mniej sprytne od niego. Potrafili wykiwać nie tak inteligentnego jak oni byłego żołnierzyka, a tylko cwaniacy mogli mieć nadzieje na przeżycie. Kiedy ciało nie miało już siły, zaganiano mózg do pracy, który szukał najprostszej drogi ratunku.
Niestety wśród dużej ilości tych bystrzejszych trafiała się garstka narwańców. Chociaż raz na jakiś czas zdarzało się, że niektórzy próbowali ucieczki. Byli to zazwyczaj młodzi chłopcy, którzy nie widzieli już szansy na przeżycie. Ostatni krok desperacji zakończony był zazwyczaj kulką w łeb, podczas ucieczki. Smutno było patrzeć na sprzątane, w czasie apelu, ciała tych jeszcze prawie dzieciaków, z którymi udało mu się niekiedy zamówić kilka słów. Gdy zauważył niesione przez dwóch wychudzonych mężczyzn zwłoki chłopaka, powędrował za nim współczującym spojrzeniem. Szkoda go było, szczególnie, że zawsze załatwiał mu niedopałki w korzystnej cenie.
- Baczność! – zawołał zarządca na apelu, a wszyscy wykonali rozkaz.
Stali najlepiej jak potrafili, choć Sanji widział, że w większości z nich nie ma już sił. Zarządca tylko przechodził koło nich, obserwując uważnie i kazał zapisywać swojemu pomocnikowi numery tych, po których widać było, iż długo nie pożyją. Czeka ich kąpiel – przeszło mu przez myśl, ale cieszył się, że jego numer nie było notowany. Kolejne dwie godziny uczono ich prawidłowego zakładania i zdejmowania czapek przed zarządcą, później praca, a raczej udawanie jej, a na koniec dnia w końcu sen.

Szedł wolnym krokiem trzymając się za krwawiące ramię. Wokół niego wciąż pozostawał ogień, który jednak przestał już razić swoim piekielnym blaskiem, natomiast dym nie ranił zmęczonych widokiem czerwieni oczu. Krzyki przerażonych ludzi zanikały, na ich miejscu pojawiły się wrzaski dowódców niosącym rozkazy tym cywilom, którym nie udało się uciec, a przeżyli. Żołnierze korzystając z chwili swobody chodzili po ruinach niegdyś pięknego miasta i dobijali rannych, nasycając swe diabelskie dusze cierpieniem innych, tych słabych i gorszych. Wychwytywali  w swoje obleśne, splamione krwią łapska, kobiety, próbujące się bronić i wyrywać, później pustym wzrokiem patrzące w przestrzeń.
Nie wiedział, czy cudem został uznany za cywila, czy może dał sobą jakiś inny powód do zostawienia ku przy życiu, jednak szybko zabrał się za sprzątanie ciał i wrzucanie ich na wóz.  Razem z jakiś młodym chłopakiem wykonywał polecenia żołnierzy, patrzących na nich groźnym spojrzeniem. W pewnym momencie zatrzymał się i zamarł w miejscu. Wśród tych wielu zmasakrowanych ciał ujrzał piękność. Jej długie, ciemne włosy dotykały brudnej ziemi, podobnie czyniły to jej smukłe paluszki, bezwładnie zwisającej lewej dłoni. Trupioblada twarzyczka zwrócona była w jego stronę. Te policzki, podbródek, lekko zadarty maleńki nosek, wyraziste i pełne usta, stworzone prędzej do chłonięcia gorących pocałunków niżby jadu śmierci, kształt oczu – to wszystko było perłą, harmonią ostateczną! Dziewczyna przypominała starannie wykonany przez zręczne dłonie artysty posąg, nie posiadający nawet najmniejszej skazy. Zawstydzały go okrąglutkie, dziewicze, obnażone piersi, których wciąż  delikatnie zaróżowione sutki kusiły szaleńczo. Jednak najbardziej niezwykły był jej wzrok wbity w niego i boleśnie karcący jego duszę, usilnie błagający o zrozumienie, ratunek, a nawet zemstę. Zdało mu się, iż z jej sinych, uchylonych usteczek wydobyła się głos dziewczyny.
- Dlaczegoż nie obroniłeś mnie? Czyż nie takie było twoje zadanie? Jesteś w końcu mężczyzną! Dlaczego pozwoliłeś zabić mnie tym dzikim samcom, obnażyć me ciało? Słyszę jak twe serce drży, ono tak uderza ze strachu przecie! – mówiła do jego duszy, a on wsłuchiwał się w każde jej słowo, nie mogąc wydusić z siebie jednego słowa obrony. – Tchórzu! Gdzież mnie teraz zawieziesz? Dokąd się udam z twoją pomocą? Słuchaj mego wyznania, bo mój ból już się zakończył, twój dopiero zaczyna! Taka maleńka, szczęśliwa i nieświadoma dorastałam, przytulona do ciepłej piersi matczynej. Zdrowe nóżki moje i rączki były, pełne słonecznych dni wspomnienia moje pozostawały. Kwiaty w ogrodzie się dla mnie otwierały, chmury na niebie ustępowały, gdy widziały smutek na mej twarzyczce. Za coś wy mi taki los zgotowali, wy podli? Dlaczego żeście nie oszczędzili, dlaczegóż nie uratowali? – pytała, wiercąc w jego sercu głęboką dziurę, domagając się odpowiedzi.
- Nie rozumiem tego, wybacz. – odpowiedział jej cichym skulonym głosem.
- Nigdy mnie nie zapomnij, młodzieńcze, któryś nie potrafił obronić mnie! Pozwoliliście bym upadła! Pamiętaj o mnie! – krzyczała.
Sanji przebudził się gwałtownie, łapiąc lepiącą się od potu koszulkę. Przez chwilę był wsłuchany tylko w głośne bicie swego serca, a przed oczami widniało pełne wyrzutu spojrzenie pięknej dziewczyny. Dopiero po jakimś czasie dotarły do jego uszu szepty więźniów.
- Kiedy uciekamy?
- Jutro wieczorem. Za dwa dni planują likwidację obozu.
Sanji położył się z powrotem na poduszce, wziął głęboki oddech i podjął decyzję. Nie może umrzeć, dopóki ponownie nie spotka pewnej osoby. Zrozumiał, że zbliża się czas spełnienia obietnicy.
***

W ciemności ciężko było mu znaleźć jakikolwiek promyk światła. Sanji siedział w drobnej celi. Jego nogi krępowały kajdany, ograniczające ruchy. Od jakiegoś czasu przychodził do niego człowiek, którego zwykł nazywać psychologiem. Tak naprawdę przychodził on, by wydobyć od niego informacje, jednak wtedy usta Sanji’ego nie tyle co zamykały się całkowicie, a wypływał z nich potok słów i zdań pozbawionych znaczenia.
- Czy „Słomkowy Kapelusz” brzmi znajomo, kolego? – pytał psycholog.
- Och, tak! Miałem niegdyś słomkowy kapelusz. Dostałem go, gdy jeszcze byłem małym chłopcem, był idealny na słoneczne dni. To był chyba prezent urodzinowy od dziadka. Tak, na pewno od dziadka! Dobry człowiek z niego, kochany dziadek! – odpowiadał chaotycznie.
Niezadowolony psycholog w końcu przestał go odwiedzać i teraz już nikt do niego nie przychodził, tak jakby w ogóle o nim zapomnieli. Czasem zastanawiał się, czy może faktycznie już umarł, jednak pewnego dnia usłyszał kroki koło swoich drzwi, a następnie dźwięk przekręcanego w zamku kluczyka. Do środka wpadło światło z zewnątrz, raniąc przyzwyczajone do ciemności lazurowe oczy.
- Czarnonogi Sanji Callot – do jego uszu doszedł donośny, silny głos, na który dźwięk Sanji znieruchomiał. Obawiał się unieść głowę i spojrzeć prawdzie prosto w oczy. – To ty, prawda? – mężczyzna podszedł bliżej, po czym ujął twarz więźnia w dłonie i uniósł ją. – Co się z tobą stało?
- Law – szept wymknął się z jego popękanych ust, po czym wargi zamarły w bezruchu nie mogąc wykonać najmniejszego gestu.  
***
Przez kolejne dni w jego celi ponownie panowała ciemność i dopiero po jakimś odstępie czasu, Law zaczął przychodzić, by przesłuchać go. Sanji zrozumiał, że te próby są dla jego przyjaciela równie nieprzyjemne jak dla niego. Gdy to pojął w jego sercu znów rozpalił się płomień, ożywiający wnętrze, dający nadzieje i chęć walki.
- Sanji, dlaczego w końcu się nie poddasz? – spytał w końcu Law.
- Nie mogę się poddać – odpowiedział ostro Sanji.
Na twarzy Lawa pojawił się kpiący uśmieszek. Nie sądził, że ten dzieciak, który kiedyś tak uparcie trzymał się jego dłoni, puści ją, stanie się hardym, mającym swoje zdanie dorosłym mężczyzną, nie potrzebującym już nadzoru starszego kolegi. Prawdopodobnie również nigdy by nie wpadł na to, iż oboje staną po przeciwnych stronach. Żadna wyrocznia nie mogła tego przewidzieć.
- Byłeś zawsze taki rozważny i inteligentny. Gdy byliśmy młodsi starałem się cię dogonić. – zabrał głos Sanji po momencie milczenia. - Z podziwem i troską patrzyłem na twoje cienie pod oczami, bo wiedziałem jak dużo poświęcasz czasu na naukę, rozwój. Co się stało, że nie dostrzegasz teraz tego? – mówił rozżalonym głosem.
- Czego nie dostrzegam? – spytał, przyglądając mu się spod przymrużonych powiek.
- Bezsensu wojny.
- Bezsensu wojny?
- W wojnie nie ma dobrych i złych – powiedział Sanji dosadnie i ostro. – Obie strony ponoszą straty, a niewinni ludzie cierpią, niezależnie od tego kto atakuje! – unosił się, lecz Law przykucnął przy nim i zakrył jego usta dłonią, mierząc chłopaka srogim spojrzeniem.
- Masz rację, Czarnonogi. W wojnie nie można podzielić ludzi na dobrych i złych, są jedynie zwycięscy i przegrani – odrzekł równie stanowczo, co wcześniej. Jego głos nie tracił na pewności, jednak, gdyby do pomieszczenia wpadło w tym momencie choć trochę światła, Sanji mógłby wyczytać z jego oczu rodzaj zranienia. – Nie chcę, by to moja strona okazała się przegranymi, a wiesz dlaczego? Bo to historia będzie nas oceniać, a historię budują zwycięzcy. Nie jesteśmy już razem, jesteśmy osobno. Pamiętaj, by przy następnym spotkaniu pilnować się w czasie mówienia – wyjaśnił, po czym wstał i opuścił pomieszczenie. Sanji ponownie pozostał sam.

***

- Wstawaj! – powiedział, pochwytując go w ramiona Law i pomagając podnieść się z ziemi. – A teraz masz mi szybko uciekać, nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem, biegnij ile sił w nogach. Rozumiesz? Na końcu korytarza spotkasz ludzi, którzy cię dalej poprowadzą. Rozumiesz wszystko? – spytał ponownie, a ten pokiwał głową. Law wziął w objęcia jego ciało, po czym szepnął cicho – Za wszelką cenę masz przeżyć. A teraz biegnij! – puścił go i popchnął w kierunku otwartych drzwi.
Przez drobną chwilę Sanji czuł kołowanie w głowie, niepewność w sercu, lecz nogi usłuchały szybciej rozkazu Lawa niż też jego umysł. Biegł, nie odwracając się za siebie. W uszach ciągle dzwoniły mu ostre słowa, które wypowiedziane zostały z takim przekonaniem, że nie miałby odwagi ich zlekceważyć. Z trudnością łapał każdy kolejny oddech, jednak nogi nadal niosły go naprzód ku światłu, ku końcu korytarza, za którym progiem czekała wolność.

***

Po zakończeniu wojny trafił na kilka dni do szpitala, miał paskudną ranę w nodze, jednak doktor Chopper, dobry człowiek, który przyjechał z zagranicy w celu pomocy poszkodowanym, zajął się nim i zapewnił najlepszą opiekę, dzięki, której szybko wracał do zdrowia. Czas spędzony w szpitalu poświęcił głównie wpatrywaniu się w niebo, na którym wciąż doszukiwał się szkarłatnych odcieni i snuciu przemyśleń.
- Byłem cywilem, żołnierzem, uciekłem z obozu, a nawet stałem się więźniem politycznym. Kim jestem teraz? – doszukiwał się odpowiedzi, lecz nie mógł jej znaleźć. Wiedział, że sam nie znajdzie prawdy. Pragnął wyjść ze szpitala i odszukać w końcu swojego wybawcę.
Niekiedy z nudów wsłuchiwał się w rozmowy innych pacjentów, którzy wciąż żyli okropieństwami wojny.
- Słyszałeś, podobno trzy dni przed zakończeniem wojny czerwoni zaatakowali w końcu białych, by odbić więźniów politycznych? – mówił jeden, a Sanji nadstawił uważnie ucho.
- Tak, ale praktycznie wszyscy zostali zabici, łącznie z tymi, którzy mieli być ratowani. Beznadziejna sprawa – westchnął drugi.
Sanji poczuł jak zimny pot oblewa jego ciało, a wzięcie oddechu stanowi nie lada trudność. Miał wrażenie, że jego świat właśnie się rozpada.

***

Zaraz po wyjściu ze szpitala dowiedział, gdzie pogrzebani zostali biali, zabici, podczas próby odbicia więźniów politycznych. Gdy nastał mrok, nałożył na siebie ciemny płaszcz, a nakładając na głowę kaptur, poczuł jakby jednoczył się z tą ciemnością. Wyruszył sam. Wzburzony szedł w wyznaczone przez siebie miejsce, a kołatające mocno serce przypominało mu z każdym uderzeniem jego obawy i lęki.
Stał na mogile, rozglądając się wokół, lecz nie dostrzegł żadnych ludzi. Nie było nawet słychać echa ich głosu w oddali. Chwycił łopatę w dłonie i energicznie zaczął kopać w miejscu, w którym widniała drobna, drewniana tabliczka z napisem Trafalgar D. Walter Law, wyrytym  na niej.  Szybko wgłębiał się w grób, przekonując się, że dół jest głęboki, a ciało, którego może tam nie być, trudno dostępne. Jakaś dzika, głucha siła kierowała nim, dając mu energię do czynu. Przypadkowy obserwator nazwałby go wariatem, widząc z jaką pasją w oczach, kopie. W pewnym momencie odrzucił łopatę, upadł na grunt i gołymi rękoma zaczął dłubać w ziemi, raniąc swe dłonie o stwardniałą glebę.  Dokopał się! W końcu się dokopał! Zakrwawionymi dłońmi wyjął ciało. Blask księżyca padł na trupa, a Sanji poznał w nim Lawa. Blade dłonie ujęły rozpadającą się twarz, gładziły ją, wspominając opalony odcień skóry, długi, zadarty delikatnie nos, złote oczy, patrzące na niego z miłością. Chwycił nieruchome ciało w objęcia, po czym wydał z siebie okropny krzyk. Jego obce, puste oczy wbite były w niebo. Tam właśnie kierował swój głos. Krzyczał w niebiosa.

***

- Sanji, ja będę już się zbierała – do jego uszu dopiero teraz dotarły słowa Nami.
Spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem, lecz ona jakby to umiejętnie ignorując, podeszła do niego i złożyła na bladym policzku drobny pocałunek. Obiecała również, że niedługo ponownie przyjedzie go odwiedzić i prawdopodobnie przyprowadzi ze sobą męża. Uśmiechnęła się i wyszła, a Sanji odprowadził ją do drzwi swoim pustym spojrzeniem, po czym przeniósł swe oczy w stronę okna, by zacząć swą historię od początku, przenosząc się do czasów i miejsc, kiedy to jego dłoń trzymana była przez tę odrobinę większą, dającą mu ciepło, które tak ukochał. Zatracał się w istnieniu resztek swej duszy, niedostępnej dla innych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz