Autorka: Fryne Wilde
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: shounen-ai
Para: ZoroxSanji
Ograniczenie wiekowe: --
Co
się dzieje? Nie mam siły się ruszyć. Czuję się pozbawiony woli. Dlaczego moje
ręce nie chcą wykonać najmniejszego ruchu, co się stało z nogami, które
sprzeciwiają się sile umysłu, nakazującemu walkę? Czyżby ciało się już poddało?
Ach tak, słodka panienka Nami mówiła o wpływach wody w tej części oceanu.
Zaproszono mnie, jako jednego z licznych ludzi, do szaleńczego uniesienia,
którego nie można przerwać, a jedynym rozwiązaniem jego jest śmierć. Ostatni
taniec? Czyż nie tak w legendach nazywano pochłonięcie przez morskie fale
przybyszy, próbujących przeżyć swą przygodę, oddających życie za nierealne
marzenie? Kretyni! Czyż nie tak ich nazwałem po dokładnym zobaczeniu ich
poświęcenia, niezłamanej woli i nadziei na piękne mrzonki, których byli tak
pewni, że nie zawahali się wystawić swego płomienia na straszliwy wiatr, mogący
ich zdmuchnąć szybciej niż ja bym mrugnął okiem? To właśnie ci idioci zarazili
mnie swoją głupotą, wpłynęli na mnie tak bardzo, że rzuciłem restaurację,
staruszka i ponownie uwierzyłem w coś, co jest pozbawione, dla ludzi
słuchających o tym, sensu, a dla mnie miało być całym życiem. Dlaczego
właśnie teraz sobie to uświadamiam? W chwili, kiedy wiem, że nie ma już
ratunku, gdy pogodziłem się z tym, co za niedługo się stanie. To takie podłe.
To podłe dojść do tego wniosku właśnie teraz.
Boli,
ale nie aż tak bardzo. Czy powinienem się bać? Ale tak się nie dzieje.
Dlaczego? Czy byłem na to przygotowany, opuszczając staruszka, wiedziałem, że
coś takiego może mieć miejsce? To chyba możliwe. Nie czuję żadnego strachu, ale
jakieś kłucie drażni moje serce. Smutek? Prawdopodobnie. Dlaczego jestem
smutny? Czy to przez to, że żałuje czegoś? Chyba nie. Wir tęsknoty obraca mnie
wokół, a później moje ciało kołysze się na boki, poddaję się temu. Raz w prawo,
teraz z kolei na lewą stronę, ale jedno się nie zmienia, a mianowicie fakt, że
upadam. Coraz niżej, niżej, zaraz będzie wystarczająco głęboko bym nie mógł nic
zobaczyć.
Będzie
mi ich brakować. Ich i tego światła, które od nich biło. Ten głupi, wiecznie
głodny kapitan teraz będzie krzyczał i biegał po statku, jak to ma w
zwyczaju, zaraz wpakuje innych w tarapaty, pociągnie za sobą Usopp'a, a
dodatkowo zirytuje śliczną panienkę Nami. Biedactwo! Jak ona sobie z nimi
poradzi? A co z nim? Zoro, ten idiota pewnie będzie spał. Już nigdy się nie
zobaczymy, prawda? Nie usłyszę rozkazów słodkiej Nami, głośnych wrzasków
Luffy'ego, najdziwniejszych i niemożliwych do
uwierzenia anegdotek Usoppa, a także tego idiotycznego
chrapania drzemiącego Zoro. Nigdy więcej nie wzniosę z nimi toastu za
udaną przygodę, przy okazji śpiewając radosną pieśń, nie będę miał okazji
opowiedzieć im o napadach piratów na „Baratie Restaurant ”, a nawet nie
dane mi śmiać się z nimi, obserwując gwiaździste niebo. Czy będą mnie
pamiętali? Czy może on mnie czasem wspomni? Jak o tym teraz myślę, to nie chcę
zostać zapomniany. Mam nadzieje, że te głupki będą się zdrowo odżywiać,
potrzebny im jakiś dobry kucharz. Na pewno sobie poradzicie. Nikt nie cierpi
wiecznie, prawda? Ja już nie czuję bólu. Myślę, że śmierć na morzu nie
jest taka zła. To całkiem przyjemna śmierć. Szkoda tylko, że bez was i
bez mojego All Blue.
- Wyjdź za
linię, przekrocz granicę, nie zostawaj tutaj! – słyszę czyjś krzyk. Do kogo
należy ten głos? Wyjść? Nie mam siły, jestem zmęczony, chcę tylko zanurzyć się
do końca w tym morzu samotności. – Żyj! – dalej ktoś krzyczy. Żyj? Jak?
Proszę, podaj mi rękę i uratuj mnie od tego, co wydaje mi się nieuniknione. Dla
mnie i mojego All Blue.
***
Gdy
liście na drzewach zmieniały kolor z zielonego na żółty, pomarańczowy i
brązowy, on dopiero wtedy zauważał, że nastała jesień. Nigdy, jednak nie udało
mu się uchwycić pierwszej chwili, która przynosiła malowniczość i
dodawała uroku następczyni gorącego lata pozwalającego wszystkim, bez wyjątku,
zażywać codziennej kąpieli w słońcu i wprowadzać w serca dziwną wesołość. To
nie tak, że wyróżniał jakoś daną porę roku, lecz po wielu latach uświadomił
sobie pewną rzecz – jesień przynosi niepokój i problemy. Tegoroczna złota pani,
ubrana w kolorowe liście, trzymająca w dłoni plony ziemi, miała być szczodra, a
jednak pozostała istotą o niewinnym obliczu, lecz nieznanych zamiarach i
zagadkowym uśmiechu. Zazwyczaj jesień traciła swój urok, gdy zdobiące drzewa
barwne liście rozstawały się z nimi na zawsze i spadały w dół, jeszcze przez
chwilę zdobiące ziemię, lecz po niedługim czasie znikające z pamięci niedawnych
ich obserwatorów.
Zoro
Roronoa do dzisiejszego popołudnia wierzył, że wszystkie jego obawy odeszły, a
wystarczyło kilka sekund, by w jego sercu obudziły się dawne lęki. Praktycznie
zawsze opanowany, twardo stąpający po ziemi, patrzący na świat ze spokojem,
jednak nie poddający się jemu biegowi, w jednej chwili stracił nad sobą panowanie.
Złota panna ponownie postanowiła zdjąć maskę i pokazała swą prawdziwą twarz,
otwierając puszkę Pandory. Zdenerwowany siedział na ziemi i trzymając w swojej
dłoni bladą rękę mężczyzny, z którym łączył go dość specyficzny związek,
zastanawiał się, czy w swym życiu na pewno podejmował dobre decyzje.
Sanji
był osobą poznaną przez przypadek. Pewnego dnia młody Roronoa został
okradziony, a błąkając się po nieznanym mieście, głodny i bez pieniędzy
natrafił na chłopaka szczupłego o jasnych włosach, niebieskich oczach,
dość chłodnych, a jednak kryjących w sobie pewne przyjemne ciepło, na myśl
przywołujące piękny ogień w kominku, palący się w zimowy wieczór i dziwnej
zakręconej brwi, nie mogącej nie wzbudzić zdziwienia i zainteresowania. Ten
ekscentryczny młodzieniec wyciągnął do niego dłoń i zaproponował wspólny
posiłek. Mówił to wszystko z kretyńskim uśmiechem na twarzy, a Roronoa po kilku
minutach rozmowy zrozumiał, że ten człowiek nie mógłby przejść obojętnie obok
osoby głodnej. Dlaczego? Może dlatego, że był kucharzem, jednak na jego gust
dość dziwnym, lecz znakomitym wyczuciem smaku. Już wtedy zaczęli się kłócić,
nie pamiętał dobrze o co, ale nie zapomniał, że nieźle oberwał w głowę,
natomiast jego nowy towarzysz miał wielkiego sińca na udzie. Mimo różnicy charakterów
znajomość pogłębiała się. Później przyciągnęło ich do siebie pożądanie,
częściowo ukryte w nich samych, a w mniejszym stopniu pobudzone przez dużą
ilość alkoholu wypitą przez dwóch młodych mężczyzn pamiętnego wieczoru. Z
nieznajomych stali się przyjaciółmi do seksu, później mogli nazwać się
kochankami, lecz teraz przekroczyli wszelkie granice i zostali parą. Sanji
zawsze mówił, że ich spotkanie było nieuniknione, wierzył w los, natomiast Zoro
podchodzący do tego sceptycznie, odmrukiwał, że takie gadanie jest zwyczajnie
głupie. Nawet pod tym względem byli od siebie różni.
Życie
dość spokojnie prowadzone musiało zostać przerwane, bo w końcu po słonecznym
lecie musi nadejść deszczowa jesień. Roronoa nie należał do osób głupich i
ślepych, zauważył zmiany w wyglądzie i zachowaniu partnera. Sanji stał
się chorobliwie blady, zaczął tracić na wadze, czasami cofał się i łapał
ściany, udając, że jako ofiara znowu się prawie wywalił i śmiał się, by
zamaskować lęk w spojrzeniu, uspokoić silnie kołatające serca. Niestety, według
Zoro, jego partner był beznadziejnym aktorem, a za zabawę w tani teatrzyk jest
im dane płacić teraz, i to wyjątkowo drogo jak na takie liche przedstawienie.
Zoro
czuje, że zimne palce zaciskają się na jego dłoni. Natychmiast wstaje, wykonując
zbyt gwałtowne ruchy. Czeka aż leżący na kanapie otworzy oczy. Czuje jakieś
dziwne napięcie, które przechodzi przez jego ciało, paraliżuje zmysły, odbiera
reszki opanowania. W końcu Sanji otwiera oczy. Zoro widzi, że mężczyzna jest
zamroczony, nieświadomy tego się wokół niego dzieje. Otwiera usta, lecz nie
może wydobyć z nich żadnego dźwięku, widząc to, zdrowy podaje mu szklankę wody,
a gdy, chce mu pomóc, ten odrzuca jego dłoń.
-
Co się dzieje, Marimo? Gdzie jest Luffy i Nami? Co z naszym statkiem? – spytał
Sanji, przenosząc oczy z jednego kąta pokoju na drugi, lecz nie dostrzegłszy
nic znajomego w swoim otoczeniu, skierował spojrzenie na Zoro, oczekując
wyjaśnień.
-
Co? O czym ty mówisz? Statek? Jacy Luffy i Nami? – odpowiedział pytaniem, nie
rozumiejąc nic z tego co jego partner do niego mówi. Czyżby choroba wpłynęła
również na umysł kucharza?
-
Luffy! Ten idiota, który mówi, że zostanie królem piratów, nasz kapitan,
pakujący wszystkich w kłopoty i słodka Nami, która nam zawsze towarzyszy i
irytuje się waszym błazeńskim zachowaniem? Coś nie tak z twoją głową, gówniany
Marimo? Wiem, że do rozgarniętych nigdy nie należałeś, ale skład załogi nie
jestem trudny do zapamiętania, gdy liczy ona pięć osób.
-
Chyba faktycznie jesteś chory – podsumował krótko Zoro, słuchając dalszych
wypowiedzi chłopaka.
Sanji
nie rozumiał co się stało. Pamiętał, że upadał. Było mu zimno i czuł ból,
chciał zapomnieć i zdawało mu się, że zasnął, a teraz się obudził, lecz gdzie?
Przecież to nie jego czasy, to nie jego miejsce, a ten mężczyzna wyglądający
jak gówniane Marimo to nie jest prawdziwy Zoro. Jak to mogło się stać?
Nagle poczuł ból w klatce, fala zimnego potu oblała jego ciało, kaszlnął,
później kolejny, aż w jednej chwili przerodził się on w niebezpieczny atak.
Zasłonił usta dłonią i odwrócił głowę w drugą stronę, czuł ciepło palców Marimo
na swoich plecach. Nie był pewny dlaczego, ale czuł za to wdzięczność wobec
tego gównianego szermierza. Źrenice na widok krwi na swojej dłoni, rozszerzyły
się.
Co
się tu u diabła dzieje? To nie jest przecież moje ciało. Byłem zupełnie zdrowy,
a teraz jestem wrakiem człowieka! – myślał gorączkowo.
-
Byłem idiotą, kiedy obiecałem ci, że bez względu na wszystko nie zaprowadzę cię
do lekarza – przerwał milczenie Zoro, jednak zaraz oboje zagłębili się w
długiej i pustej ciszy.
Sanji
powoli sobie wszystko układał. Wody oceanu spłatały mu niezłego figla.
Jego dusza przedostała się innego wciela w odległym świecie, gdzie właściwie
umierał i teraz ma dokończyć żywot w tym dziwnym miejscu. Nie! To przecież
niemożliwe. To jest nierealne i po prostu głupie. Może ci idioci robią sobie z
niego żarty? Ale przecież nie ma ku temu powodu (zresztą, panienka Nami nie
wzięłaby udziału w takiej niesmacznej zabawie). Wiedział, że za wszelką cenę
musi wrócić do miejsca, które stało się jego domem. Bez względu na
konsekwencje.
-
Czy coś jeszcze mi obiecałeś? – spytał Sanji, opadając na kanapę. Zmęczenie
niczym podły duch owładnęło jego ciałem i nie mógł dłużej utrzymywać
półsiedzącej pozycji.
-
Nie pamiętasz? – Zoro spojrzał na chłopaka. Wyczuł pewną zmianę w nim, lecz nie
potrafił jej określić, a nie usłyszawszy odpowiedzi, w końcu się odezwał
ponownie. – Obiecałem, że pójdziemy razem nad morze. Powiedziałeś, że chcesz
zobaczyć wodę zanim opadniesz z sił.
Ach!
Ale ze mnie idiota! – myślał gorączkowo Sanji, oddychając nierówno – Jaki jest
cel przybycia tutaj? I co mnie łączy z tym glonem? Dlaczego tak bardzo
zamartwia się moim stanem, patrzy na mnie ze smutkiem w oczach i determinacją?
Po jaką cholerę chcesz spełnić jakąś głupią obietnice? Nie. To nie możliwe. Czy
ja i on? Ale naprawdę? Nie! Nie jestem w stanie tego zaakceptować. Gdzie jest
moja słodka panienka Nami, cudna bogini, lecząca każdy ból, przypominająca
wspaniałego motyla? A co ważniejsze! Jak mam wrócić do mojego miejsca? Czy ono
jeszcze istnieje dla mnie?
-
Hej, czy może pamiętasz coś? – zabrał głos Zoro, dostrzegając dzielącą ich
barierę.
-
Niewiele. A mam czego żałować?
-
Nie – odrzekł obojętnym głosem, lecz Sanji dojrzał w nim nutkę rozczarowania.
Zrozumiał, że w tym świecie łączyło ich coś więcej i wbrew wszystkiemu, musiał
to zaakceptować, jeśli nie dla swojego dobra to dla spokoju jego innej
osobowości, duszy człowieka, któremu nie zostało zbyt wiele czasu, a
potrzebował pomocy, jego samego tylko z innego miejsca i czasu.
-
Dobrze. Chodźmy zobaczyć morze. Takie było nasze pragnienie, prawda? –
powiedział Sanji, a jego uwadze nie uszła zmiana w Marimo, tak jakby zakwitła
dla niego nowa nadzieja, a smutek i żałość, choć na chwilę mogły opuścić serce.
***
-
Ej, Marimo, powiedz mi, dlaczego tak bardzo chcesz stać się silny? Dlaczego do
tego dążysz, próbując ukryć przede mną, że cierpisz?
-
Co ci się stało, że zadajesz takie pytania? – nie uzyskawszy odpowiedzi, zaczął
mówić – Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Niepokoisz mnie coraz bardziej – mimo
słów, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech – Miałem kiedyś przyjaciółkę,
której nie potrafiłem obronić. Nie mogę pozwolić, by taka sytuacja się
powtórzyła. To niedopuszczalne tak zwyczajnie się poddać. Muszę stać się
silniejszy, by móc chronić tych, na których mi zależy. Tylko tyle. Na początku
działałeś mi na nerwy, ale później zrozumiałem, że jesteś podobny do tej osoby.
Kochałem ją, ale nie potrafiłem jej uratować. Była chora i słaba, ale ja też
nie byłem silny, bo nie umiałem jej pomóc. Będę silny.
Jest
cholernie podobny do gównianego Marimo i nie tylko z wyglądu – pomyślał Sanji.
- Co prawda wydaje się bardziej gadatliwy, inteligentniejszy i jakby szczerszy?
Gówniane Marimo w zwyczaju najpierw robi sobie poranną drzemkę, później je
śniadanie, robi sobie drzemkę popołudniową, następnie je obiad, robi sobie
drzemkę przed kolacją, je kolację i idzie spać, a między tymi fascynującymi
zajęciami znajduje czas, by wypić gorzałę, a także poćwiczyć, podnosząc
ciężary. Niezmienny plan dnia. Jeśli coś mruknął pod nosem to i tak było wiele
według kucharza. A teraz? Co się w tym świecie musiało stać, że taki mruk
otworzył się, zaczął wyrażać swoje emocje? To moja zasługa? Czy to oznacza, że
gówniane Marimo z mojego świata nosi podobne brzmienie? Dlaczego chcesz robić
wszystko sam? Czy ta cholerna samotność, która towarzyszyła ci od straty
najbliższej osoby musi blokować twoje ciało, uniemożliwiać ci uściśnięcie
podanej do ciebie dłoni?! – analizując, czuł jak gotuje się w sobie, czuł
dziwną wściekłość i żal, nie chcąc zaakceptować tego co zaczął rozumieć,
krzyczał w środku, jednak jego głos nie był zdolny do nikogo dotrzeć.
Chwila. Czy my nie jesteśmy do siebie trochę podobni? – dopuścił do siebie
tę myśl, a grad wspomnień spadł na jego głowę w najmniej spodziewanym momencie.
Przypomniał sobie dokładnie, jak gówniany dziadyga go uratował, oddał swoją
nogę, by nie zmniejszać mu porcji jedzenia, a później, gdy zostali ocaleni –
przygarnął go i wychował na człowieka, potrafiącego myśleć i działać, walczyć i
chronić to co najważniejsze. Te wszystkie chwile spędzone z tym mężczyzną o
takim samym marzeniu powróciły, a szczególnie jedna.
***
-
Gówniany dziadyga! Jestem dzieckiem! Powinieneś mi dać choć trochę fory! –
krzyczał mały Sanji, trzymając się za policzek, w który otrzymał porządnego
kopniaka od Zeff'a.
-
Życie nie daje taryfy ulgowej, a szczególnie słabym dzieciakom – odpowiedział
spokojnie, nie ulegając ani krzykom chłopca, ani tym bardziej jego złowrogim
spojrzeniom i kapryśnej minie.
-
Ha! Jasne! Po prostu myślisz, że mnie zachęcisz do opuszczenia tego miejsca,
jeśli skopiesz mi tyłek tak, że będzie mnie bolał przez tydzień! A wiesz co,
gówniany dziadygo? Nie licz na to! Nie dam się przegonić stąd, to też moje
miejsce, słyszysz?! – wrzasnął głośno Sanji, po czym podniósł się szybko i
mierząc cios w kolano przeciwnika zaatakował. – Skosztuj tego, gówniany
dziadygo!
-
Atakujesz zbyt szybko, uderzenia są nieprzemyślane, skup się – odrzekł, odsuwając
się i unikając z łatwością ataku.
-
Cholera, nie dam ci robić z siebie głupca! – krzyknął, lecz zaraz upadł po
silnym uderzeniem w ramie.
-
Prosiłeś mnie o to bym nauczył cię swej techniki, właśnie to robię – powiedział
ostro Zeff, jednak zaraz złagodniał, lecz nie dał tego po sobie poznać tak
łatwo, a szczególnie temu chłopcu o niezwyciężonej woli, patrzącego na szefa
kuchni oczyma, w których kryła się rodząca się determinacja. – Na dzisiaj to
wszystko. Przemyśl to, wspomnij dokładnie co dziś zrobiliśmy, musisz nauczyć
się analizować, działać szybko, ale nie pochopnie, rozumiesz, dzieciaku? –
spytał, lecz nie usłyszawszy odpowiedzi, skierował się ku drzwiom.
-
Będę silny, gówniany dziadygo! Będę silniejszy niż ty i wszyscy, którzy tutaj
przybędą, słyszysz?! Nie dam się tak łatwo pokonać! Nigdy więcej! Ani tobie,
ani nikomu innemu! Będę silny i obronię wszystkich tutaj, rozumiesz, gówniany
dziadygo?! Nie przegram z tobą tak łatwo! Nigdy więcej nie przegram! – wrzasnął
chłopiec, ściskając swoje drobne dłonie w pięści.
Zeff
nie odpowiedział, nie był zszokowany, po prostu w końcu usłyszał myśli, które
już znał. Uśmiechnął się, przejechał dłońmi po swoich wąsach i opuścił
pomieszczenie.
***
-
Hej, przynieś mi trochę wody – powiedział po chwili ciszy Sanji, nie mogąc
odnaleźć słów odpowiedzi na wcześniejsze słowa Zoro. Jego zagubienie w tej
rzeczywistości pogłębiło się, gdy nie zdążył w odpowiedniej chwili rozłożyć
parasolki, która ochroniłaby go przed niespodziewanym gradem wspomnień, nie
dających wrzucić się do starego pudła z gratami, tych ważnych i jedynych, echa
przeszłości należącego tylko do niego. Właściwie, nigdy nie chciał
budować muru, oddzielającego go od dawnych lat, może dlatego tak łatwo one
powróciły? Kto wie?
Roronoa
natychmiast ruszył spełnić jego życzenie. Gdy Zoro zniknął z pola widzenia,
Sanji mógł sobie pozwolić na odchylenie głowy i ciche westchnięcie. Wsunął dłoń
do kieszeni kurtki i znalazł w niej paczkę papierosów, już po chwili mógł
rokoszować się smakiem tytoniu, którego mu brakowało odkąd obudził się w tym
świecie. Człowiek w końcu musi mieć jakieś nałogi, prawda? – pomyślał, biorąc
wdech i czując, jak wciągnięty dym, gryzie jego płuca. – Beznadziejne ciało.
Wybrałem sobie wyjątkowo fatalną porę roku na umieranie.
-
Mama mówi, że nieładnie jest palić – usłyszał cichy, lecz całkiem melodyjny i
figlarny głosik. Osoba, która wypowiedziała słowa zaczepki okazała się być małą
dziewczynką, mającą prawdopodobnie zaledwie ośmioletnią, uczesaną w dwa mysie
ogonki. Tylko puste oczy, zdradzające, że mała może słyszeć i czuć świat, lecz
nigdy go nie ujrzy, nie pasowały do postaci figlarnej dziewuszki.
-
O, faktycznie, a nie uczyła cię, że zaczepianie nieznajomych też jest nieładne,
a nawet niebezpieczne? – spytał, lecz upuścił papierosa na ziemię i zgasił go
butem.
-
Uczyła, ale pan nie wydaje się niebezpiecznym nieznajomym – mówiąc to usiadła
obok niego na ławce. - Szaro dzisiaj.
-
Mówisz? – spoglądając na nią kątem oka, dostrzegł uśmiech malujący się na
niewinnej buzi dziewczynki.
-
Tak, dlatego pan jest smutny.
-
O, skąd wiesz, że jestem smutny? – spytał zdziwiony Sanji, mrużąc oczy. Coś mu
nie pasowało w tym świecie. Ośmioletnie dziewczynki nie rozmawiają z obcymi z
takim przekonaniem i powagą w głosie.
-
Wiem to po prostu, tak samo, jak widzę, że jest szaro – tłumaczyła machając
nogami, śmiesznie przy tym co jakiś czas mrugając oczyma. – Pan też przyszedł
zobaczyć morze?
-
Co? Ach, tak, morze, to było moje życzenie, faktycznie – przyznał zagubiony
Sanji.
-
Ludzie patrzący daleko, obserwujący morze są smutni i samotni. Mama tak mówi.
-
Tak? W takim razie ty też jesteś smutna i samotna.
-
Kotek umarł – wyjaśniła krótko, lecz twarz niczym porcelanowej laleczki tym
razem nie zdradziła emocji, czy ukrytych zamiarów.
-
Rozumiem. Był twoim przyjacielem, tak?
-
Tak.
-
Wiesz, jeśli byłaś z nim tak długo to musiał być szczęśliwy – mówił, próbując
ją pocieszyć, ale wydawało mu się, że to co robi jest bezcelowe i w jakiś
dziwny sposób rozbawia tę młodą damę, od której niekiedy biła jakaś dziwna
mądrość i powaga. To nie możliwe! W żadnym świecie małe dziewczynki tak się nie
zachowują – pomyślał gorączkowo i przełknął ślinę.
-
O tak, musi mieć pan racje. Ludziom jest smutno, gdy ktoś umiera, prawda? –
mówiła, a mężczyźnie wydawało się tyle, że dziewczynka stawia zwyczajnie
pytania retoryczne.
-
Tak, gdy umieramy… naszym bliskim jest smutno – powiedział, doznając ukłucia w
sercu. Dopiero, gdy powiedziałem te proste słowa głośno to do mnie dotarło!
Idiota ze mnie!
-
Pan chyba nie lubi zasmucać innych, prawda? – brnęła dalej dziewczynka.
-
Chyba nikt nie lubi, prawda?
-Nie
odpowiada się pytaniem na pytanie – rzekła, a zaraz z uśmiechem dodała – Tak
mama mówi.
-
Niewątpliwie masz bardzo inteligentną mamę – powiedział, po czym również
przebiegle się uśmiechnął. Tak, ten świat jest dziwny.
-
Ach, tak. To prawda. Muszę już iść, bo mama będzie zła – wyjaśniła, po czym
wstała z ławki i zaczęła iść przed siebie, w pewnym momencie zatrzymała się. -
Przypomniało mi się, mama mówiła, że woda oczyszcza i pozwala wrócić –
powiedziała dziewczynka, obdarowując go po raz ostatni słodkim uśmiechem.
Zaraz
po tym jej postać zniknęła za zakrętem, a on został sam jakby zamrożony z
pytaniem, malującym się na twarzy. Jego zdziwienie spotęgowało się, gdy
przypomniał sobie, że patrząc na ziemie nie dostrzegł cienia dziewczynki. Ta
rzeczywistość nie jest jego światem. Jest skrajnie odmienna, ale ma pewne
ukryte skrzynie, które pozwalają zrozumieć więcej. Wystarczy wiedzieć, gdzie
szukać kluczy. Ale… czy to na pewno rzeczywistość, inny świat? A może to sen? –
przemknęło mu przez myśl.
-Woda
oczyszcza i pozwala wrócić? – szepnął, po czym spojrzał na morze raz jeszcze.
Podszedł do barierki, a ulotne zerknięcie w dół sprawiło, że zrozumiał jak
głupi przyszedł mu do głowy pomysł. – Wybacz, Marimo, ale muszę wrócić do mojej
załogi, w końcu potrzebują kucharza, a nawet prawdziwy gówniany glon musi jeść
dobre posiłki. – Powiedział, po czym zamknął oczy i skoczył. Spadał. Z pozoru
lot wydawał się krótki, jednak dla niego kilka sekund zmieniało się w minuty.
Silnie kołatające serce kucharza, dawało znać o zdenerwowaniu. Kiedyś, bardzo
dawno temu, w snach często zdarzały mu się takie sytuacje, ale zawsze budził
zanim upadł, teraz nie wiedział, co się wydarzy.
–
Idź dalej! Nie zatrzymuj się! – usłyszał głos. Ta sama osoba, co mówiła do
niego na Grand Line! Woda pochłonęła jego ciało i duszę.
***
I
znowu to samo, tak? Ten ból, ciemność i brak siły do poruszenia się? Czy
wróciłem? Gdzie jestem? Czy to już mój świat? Gdzie jesteś? Ten głos, który
miał mnie prowadzić. Co się z nim stało? Gdzie jest dłoń, mająca mi pomóc? Nie
chcę zostać tutaj sam, nie chcę umrzeć, już wiem, że mam żyć! Chcę żyć dla was
i dla siebie! Pomóżcie mi, uratujcie mnie i moje ciche marzenie o All Blue!
Luffy! Nami! Usopp! Zoro! Chcę z wami płynąć! Ja wiem, że niczego innego nie
pragnę jak trzymać w dłoni jedną flagę, wypełniać naszym śmiechem przestrzeń,
opowiadać dziwne historie, pić wspólnie pod gwiaździstym niebem! Daj mi
usłyszeć twój głos! Ja chcę żyć! Słyszysz? Będę żył i będę robił wszystkie te
wspaniałe rzeczy z moimi towarzyszami! Hę? Co to? Coś sprawia, że jestem senny.
Dlaczego nie mam siły? Słomiany kapeluszu, nie zostawiaj mnie! Ja i moje All
Blue czekamy na spotkanie!
***
Sanji
otworzył oczy. Początkowo mgliste spojrzenie zanikało, a świat zaczął nabierać
konturów. Oczami na półprzymkniętymi z powodu atakujących ich ostrych
promieni słońca, rozejrzał się po pokoju. Dopiero po chwili dotarło do niego,
że znajduje się w kajucie, należącej do Nami. On sam leżał w ciepłym łóżku,
przykryty kołdrą. Zaraz potem dostrzegł wszystkich swoich towarzyszy
– Nami, siedzącą na krześle przy biurku, z głową opartą właśnie na nim,
Luffy'ego, drzemiącego na podłodze, tuż obok, mówiącego coś przez sen Usopp'a i
na końcu cicho chrapiącego przy łóżku Zoro. Chyba porządnie ich zmartwiłem –
pomyślał, po czym opadł zmęczony na łóżko. Czuł gorąco na całym ciele, nie było
jednak ono wyjątkowo nieprzyjemne, powodowało osłabienie, ale ulga odczuwana
przez niego była ważniejsza niż jakiekolwiek choroby. Wrócił. Wrócił i jest z
nimi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz