Autorka: Kanako
Korekta: --
Liczba rozdziałów: 3/?
Gatunek: psychologiczny, sci-fi, kryminał
Liczba rozdziałów: 3/?
Gatunek: psychologiczny, sci-fi, kryminał
Tematyka: fantastyka
postapokaliptyczna, paranormalne zdolności
Para: nie zdecydowałam
Ograniczenie wiekowe:
16+
Piosenka przewodnia:
Suzumura Kenichi — Shiroi Karasu
Jest rok 2222 r. W skutek
licznych trzęsień ziemi, dochodzi do wielu awarii elektrowni atomowych i
wybucha pandemia, zmuszająca kraje do konfliktów zbrojnych i wyścigów
technologicznych, w wyniku których, Japonia zostaje podzielony na dwie strefy.
Po nadaniu surowych praw, w okolicach strefy drugiej ulokowano militarne
wojsko, które ma na zadanie sprawować pieczę nad nowym podgatunkiem ludzki — esperami.
Dyskryminacja nie przypada do gustu pewnej anonimowej organizacji, która pod
kryptonimem „Level 0”,
postanawia ujawnić swoje zamiary.
Rozdział 3
O TYM, ŻE PERSPEKTYW WIDZENIA JEST WIELE
Uformował usta
w ironiczny uśmiech, uchylając rondo kapelusza.
— Nie żebyś
coś — słysząc cichy głos, brzmiący jak nieposkromiony szczek dzikiego psa, wykrzywił
wargi jeszcze szerzej, zgarniając do ręki szklaneczkę z drinkiem — ale jak masz
zamiar wygrać zakład pierdząc w stołek?
Spojrzał na
swoje zwierzątko z prawdziwą pogardę,
podrażniając plastikową słomkę językiem.
— Czasem —
zaczął, zaciskając zęby na listku cytryny — trzeba — oblizał gorzki sok z kącika
ust — coś poświęcić, aby — zamieszał słomką w szklance, drażniąc kostki
lodu — coś zyskać — dokończył, siorbiąc
bezgłośnie napój.
— Przecież ty…
— zawahał się przez chwilę, interesując się muchom zabawiającą się małą lampką,
jednym źródłem światła w tym pomieszczeniu. — Masz wszystko i już nie możesz
mieć więcej — dokończył, przełykając bezgłośnie ślinę, gdy kościste, długie
palce mężczyzny zamknęły w zimny uścisku czarnego gońca, ustawiając go przed
białą królową.
— Mogę —
zapewnił z figlarnym uśmiechem, oblizując prowokacyjnie wargę.
Bartolomeo dla
odmiany podciągnął się na łokciach, owijając ciepłym oddechem irracjonalnie
zimne ciało swojego właściciela.
— Tak? —
zaciekawił się zrezygnowany, dotykając swoimi dużymi ustami drobnych odpowiedniczek
mężczyzny. Nie rozumiał jego złożonego toku myślenia i nie chciał zrozumieć,
wystarczająco dużo przeszedł, aby mieć na głowie skomplikowany, skrzywiony
system wartości kapelusznika.
— Och —
westchnął, nawijając sobie na palec kosmyk lśniących w sztucznych świetle
złocistych włosów — czyżby nadeszła pora karmienia? — Uniósł sugestywnie brwi,
poruszającym nim w górę i w dół.
Bartolomeo
uśmiechnął się szeroko, ochoczo machając głową. Brakowało mu tylko merdającego
ogona.
Kapelusznik zaśmiał
się głośno, wywołując na ciele swojego rozmówcy gęsią skórkę; był to śmiech
suchy, wyzbyty z uczuć, pozbawiony radości, taki, który często można usłyszeć w
zamkniętym pomieszczeniu bez klamek. Pomieszczeniu, do którego nie dochodzi już
żadne światło.
— To co
widzisz, zależy od miejsca, w którym stoisz — poczuł go, czochrając po zielonej
czuprynie. — A ty — uśmiechnął się pobłażliwie — zawsze będziesz widział tylko
kurz pod łóżkiem i pająka tkającego sieć pod firanką — mruknął, co w wolnej
interpretacji nie znaczyło ni mniej ni więcej tylko „siad”.
Mężczyzna
upadł na koc niedbale porzucony na ziemi, przypatrując się z uwagą swojemu właścicielowi. Prezentował się jak
książę; delikatna, jasna karnacja, oczy koloru bezchmurnego nieba, mały nosek,
idealnie wykrojone, wykrzywione w aroganckim pół uśmiechu usta, pukle
złocistych włosów okalających twarz i, co wzbudzała w Bartolomeo poczucie
zdominowania, krew; znał dobrze jej smak, zapach, wspomnienia rozbrzmiewające
z jej szkarłatu, jak róża — delikatna,
piękna, mogąca zranić w każdej chwili. I gdyby miał porównywać egzekutora do
kwiatu, porównałby go właśnie z nią. Bo przecież tak często przesiadywał w
ogrodzie, pozwalając im na agresje, której — o dziwo — się brzydził, uważając
że piękno jest skąpane w ciszy, udekorowane nutę tajemnicy, tętniące życiem,
nieskrywaną namiętnością. A kapelusznik taki był, inny, niezidentyfikowany,
bezkształty, porównywalny z anomalią pogodową — czasem rozgadany, a czasem
milczący, czasem gwałtowny, a czasem delikatny, z wyszukaną hierarchią wartości,
przerysowanymi ambicjami i marzeniem, jednym, nieosiągalnym nawet dla niego,
osoby, która przybierała najróżniejsze role w świecie, aktora zza kulis.
Cavendish, nie
wykazując zainteresowania swoimi podwładnym, omiótł wzorkiem szachownicę rozłożoną
na szklanym stoliku i, kładąc nogi na żywym podnóżku, zatrzymał dłuższe spojrzenie
na mało znaczącym pionku.
— Tak bardzo
go lubisz? — zapytał Bartolomeo, zauważając, że wzrok mężczyzny zazwyczaj wyblakły,
przypominający puste, nienadające się do użytku płótno, nabiera żywszych,
zdrowszych odcieni, jakby nagle ktoś zapragnął napełnić go kolorami, tchnąć w
nie życie, pozbywając psychopatycznych skłonności.
— Ależ skąd —
odparł melodyjnie, słysząc ledwo wyczuwalną zazdrości odbijającą się w tonie
głosu Kanibala; z perspektywy czasu nawet nocne niebo wyglądało inaczej i
Cavendish, dogłębnie poruszony zmianami świata, nie mógł przejść obojętnie obok
ludzkich odruchów podopiecznego, naznaczonego szkaradnym uczuciem — zemstą, bo
Cavendish, jak nikt na świecie, wiedział, że zemsta była gorzka jak cytra,
pozbawiona wartości kalorycznych, niszczyła, rozprowadzając po swojej
„własności” bakterie, następstwa. — Nigdy bym go nie zaadoptował — zapewnił,
piorunując z rozbawieniem swoje zwierzątka;
to zdania z jego ust można było interpretować tylko w jeden sposób: „gdy
nadejdzie odpowiedni czas zawiśnie na mojej prywatnej tablicy tortur”, ale
Bartolomeo nie miał zamiaru mówić tego na głos. Zamiast wypowiadać jakiekolwiek
słowa, westchnął głęboko, zagryzając wargę tak mocno, że po podbródku pociekła
mu krew.
— Dlaczego…
— …marnujesz
AB? — wpadł mu w słowo Biały Rycerz, opuszkiem palca wycierając strużkę posoki
z jego skóry. — Nie musisz się bawić w męczennika, cierpiącego za narodu —
zapewnił, z cieniem wyblakłego zmartwienia igrającego z delikatnymi rysami
twarzy.
— Dlaczego…
dlaczego… patrzysz na niego jak na ósmy cud świata? — wypalił zwierzaczek, cały czerwony ze złości,
zaciskając dłonie w pięść.
— Pamiętasz co
mi obiecałeś, gdy cię przygarnąłem? — zaciekawił się kapelusznik, szczypiąc go
boleśnie w policzek.
Bartolomeo, słysząc
to pytanie i czując długie paznokcie Cavendisha rozcinające matową, zaznaczoną
gdzie nie gdzie runicznymi znakami czasu skórę, zdał sobie sprawę, że podniósł
głos. Spuścił z zażenowany głowę, mamrocząc pod nosem cichutkie „przepraszam”.
— Od razu
lepiej — powiedział cichutko właściciel,
nachylając się policzkiem swojej własności.
— Jest jedyną osobą, która wzbudza w mnie ludzkie emocje i… — nachylił się jeszcze
bardziej, zlizując krople AB formujące się w awangardowy obrazek — …dzięki niemu
czuję, że żyjesz — szepnął złowrogo, sprawiając, że serce w piersi Bartolomeo
podskoczyło, kradnąc chwilę na zaczerpnięcie oddechu.
— Chyba nie
chcesz…
Cavendish
położył wskazujący palec na jego ustach, uśmiechając się tajemniczo w
odpowiedzi.
Chciał.
*
Nojiko
zacisnęła mocno zębami filtr papierosa, wdychając do płuc tyle śmierdzącego
dymu ile się dało, o mały włos się nim nie dusząc.
— Co wy do
cholery wyprawiacie? — wysyczała przez zaciśnięte zęby, miażdżąc w dłoni paczkę
papierosów.
— Na boga,
No-chan, jesteś cała fioletowa na twarzy — wpadł jej w słowo Sabo,
zapobiegawczo przytulając się do zimnej ściany. — Może potrzeba ci lekarzy czy…
— Nie
wydurniaj się — uciszył go Ace’a, uśmiechając się nad wyraz głupiutko. — To
oczywiste, że nasza dwójeczka nie potrzebuje lekarstw tylko dobrego…
— Jeszcze
jedno słowo, tylko jedno słowa, a — nabrała do usta łapczywie powietrza,
którego brakowało jej od dłuższego czasu, ciągnąc Ace’a za ucho — nogi z dupy powyrywam
— zagroziła, sztyletując Watayę nienawistnym spojrzeniem; była jego wygłodniały
lew, który właśnie znalazł swoje nowe ofiary, brakowało jej tylko piany
toczącej się z ust i ostrych jak brzytwa pazurów.
— Auuuuuuuć —
zawył Portgas, wyswobadzając się z uścisku kobiety i odskakując na bezpieczną
odległość. — Uszy mi przez ciebie posmutniały — wybełkotał niewyraźnie, masując
delikatnie narząd słuchowy.
— Wiecie co
wyście najlepszego zrobili? — zapytał z wyrzutem, przeczesując ręką włosy. Nie
przejmując się tragedią Asa, upadła na najbliższe krzesło w akompaniamencie
głębokiego westchnienia.
— Chyba tak — wtrącił Sabo, drapiąc się z
roztargnieniem po czuprynie, bo przecież nie był aż tak bystry, aby wyłapać, że
to pytanie należało zostawić bez odpowiedzi. A gdzie tam! — No dobra. Tylko
trochę, odrobinkę. Ale najprawdopodobniej podeptaliśmy jakieś tam ważne rządowe
ustawy, tak? No i pogwałciliśmy kilka zasad czy coś… — powiedział przymilnie,
czując łokieć Ace’a wbijający mu się gwałtownie w żebro; no dobrze, jego włosy
w śniadaniu mógł znieść, ale łokieć w żebrach to było stanowczo za dużo. W
nagrodę dał mu po łapach, zasadniczo staczając się do jego poziomu.
— Prosisz się,
żeby przemeblować ci twarz — szepnął As, mrugając do niego z rozbawieniem.
— Myślałam, że
to przerabialiśmy — mruknęła pod nosem
Nojiko. — Kurwa, kurwa, kurwa — zaklęła konsekwentnie, zabierając z
sąsiadującego krzesła laptopa — Wataya, na litość boską, nie jesteś już
rewolucjonistą, do cholery — warknęła, szukając czegoś zawzięcie w systemie.
Zapadło
niezręczne milczenie, w którym Sabo pomyślał, że kobieta z nienaturalnym
spokojem przyswoiła sobie jego „żarcik”, i w którym Ace’a, nie mogąc ustać w
miejscu, zaczął praktykować swój kolejny trik, z ledwością powstrzymując gardło
od dzikiego śmiechu. Zdając sobie sprawę, że jego wyczyny mogą przynieść
opłakane skutki w postaci zwarcia, dał sobie spokój, nie chcąc oberwać kolejny
raz za szkodzenia w Yukarim.
— Czytajcie —
rozkazała, przekręcając monitor w ich stronę — tu — zażądała wskazując
palcem na drugi akapit jakiegoś
wyjątkowo nieoszczędnego artykułu, traktującego o zawilej sprawie mającej
miejsce pół tygodnia temu.
Sabo pochylił
się nad małą, czarną czcionką, koncentrując się na tym, aby nie zadrżały mu
powieki, zdradzające kłamstwo.
— O rany, już
go zła… Ups — ugryzł się szybko w język, rzucając przepraszające spojrzenie
Noijko. — Nie mówi mi, że on… on uciekł i… o rany — wyszeptał, łapiąc się za
serce.
Ace dla
odmiany kopnął go ostrzegawczo w piszczel, stwierdzając, że z Sabo taki aktor
jak z niego baletnica.
— Przecież
ustaliliśmy, że nie mieliśmy nic wspólnego z uwolnieniem Kida — wyszeptał mu do
ucha. — No i mówiłem ci, że potrzebujemy wspólnego scenariusza, a ty… no wiesz
co!
— Och, zamknij
się, przecież ona…
— … wszystko
słyszy — dokończyła za niego Nojiko i, wykrzywiając usta w chorobliwie
złośliwym uśmiechu, zademonstrowała im swoją pieść. — Jeśli nie macie nic na
swoje usprawiedliwienie, pozwólcie, że będę czynić honory.
„Bonney miała
rację”, pomyślał gorączkowo Sabo. Bo przecież Bonney zawsze miała rację. I
będzie mieć rację nawet wtedy, gdy stanie się czerwoną plamą na suficie. I
nawet słyszał jej beznadziejny chichot w ucho. „Boże, ratuj, ta kobieta nie wie
co czyni”, pomyślał refleksyjnie, gdy Noijko poczęstowała go pięścią prosto w
nos, przestawiając go w paru miejscach.
*
Vivi,
zatrzymując palce na białych klawiszach, które przestały wydawać z siebie
jakiekolwiek dźwięki, spojrzała przez ramię, upewniając się, że Sanji Noir nie
jest chorym wybrykiem jej wyobraźni.
— Wiesz —
zaczęła ostrożnie, obracając się w jego stronę na obrotowym stołku — w
Incognito panuje zasady, że kto nie pracuje ten nie je — podsunęła, wzdychając
cicho. — Jutro wracamy — dodał, przysuwając się do niej trochę bliższej.
— Gdzie…
wracamy? — zapytał, mrugając parę razy, sparaliżowany bliskością arystokratki;
śliczne kobiety zawsze wprawiały go w konsternacje, ale ona… ona była inna, ona
sprawiała, że nie potrafił myśleć w żaden sposób, ani trzeźwo ani w ogóle.
— Na Ziemię.
Do Japonii — wytłumaczyła lakonicznie, częstując go uroczym uśmiechem.
— Na Ziemię? —
powtórzył otępiały, błądząc palcami po kilkudniowym zaroście.
— Tak,
dokładnie, na Ziemię — powtórzyła cierpliwie Vivi. — Bo wiesz teraz jesteśmy w
kosmosie — uściśliła, rozkładając ramion a w taki sposób, jakby chciała objąć
całą kulę ziemską.
— W kosmosie?
— zdziwił się, patrząc na nią jak na jakąś niecodzienną atrakcje w muzeum.
Zachichotała
cichutko.
— Jutro
wracamy do Japonii i chciałabym odwiedzić pewne miejsce — uściśliła. —
Chciałabym, abyś poszedł tam ze mną — zaproponowała, chociaż wcale tak nie
była; ona tego żądała, a robiła to tak nienaturalnie i niewymuszenie, że Sanji
bez chwili zastanowienia przytaknął i dopiero po chwili zrozumiał na co się
zgodził, chociaż w dalszym ciągu nie wiedział o co tak naprawę chodzi.
— Ale…
— Potrzebuję
twojej pomocy, Sanji — szepnęła ledwo poruszając ustami, więc Noir nawet nie
miał pewności czy te słowa padły z jej ust. — I… myślę, że oboje na tym
skorzystamy.
— Ee…?
— Przecież
widzę, że czegoś ci brakuje, Sanji, i właściwie chyba wiem czego — powiedziała,
wzruszając ramionami. — Jesteś palaczem. Nałogowym palaczem. Mamy tu jednego
palacza, ale on… — urwała nagle, machając niedbale ręką, tak jakby powiedziała
zdecydowanie za dużo.. — Nieważne.
— Mogę cię o
coś zapytać? — zainteresował się, wykorzystując fakt, że Vivi nie była otoczona
przez wianuszek „przyjaciół” z chorej organizacji przestępczej.
— Oczywiście —
przytaknęła.
— Dlaczego ktoś
taki jak ty, szlachetnie urodzony, dotrzymuje towarzystwa kryminalistą? — zapytał,
przypatrując się z jej ze szczerym zainteresowaniem; była jeszcze ładniejsza
niż na zdjęciach czy telewizji. Naturalność i wdzięk. Anioł w ludzkiej skórze.
Żadne inne słowa nie były w stanie określić jej ponad przeciętnej urody. Była
jak lalka z porcelany, krucha i delikatna. Baletnica, unosząc się kilka
centymetrów nad ziemię, bo poruszała się tak cichutko, że aż ciężko było
uwierzyć, że obcasy jej oficerek dotykały ziemi.
— Tym właśnie
jest „poziom 0”,
Sanji — powiedziała łagodnie, zerkając prosto w oczy mężczyzny.
Sanji zrobiła
kilka kroków w tył, asekurując się ścianą, aby nie upaść z wrażenie; oczy
księżniczki wyglądały jak dwa rentgeny, będąc w stanie prześwietlić go na wylot.
Westchnął głęboko, spuszczając wzrok.
—
C-co…? — wyksztusił, lustrując uważnie czubki własnych butów; „level O”, operacja
mająca na celu zrównać całą Japonię z ziemią przy pomocy nad przyrodzony
zdolności. Znając tę definicję, Noir nie mógł zrozumieć, co Vivi miała na
myśli.
— Level 0,
Sanji, to prośba o ratunek — zdefiniowała, kładąc dłoń na piersi „kręconej
brewki”. Widząc w jego oczach bezgraniczne niedowierzanie, musnął go delikatnie
w prawy policzek. — Twoje serce bije — zdiagnozowała subtelnie, czując pod palcami
przyspieszoną pracę jednego z fundamentalnych części ludzkiego organizmu. —
Bije — dodała, wymijając go. — Nie jest jeszcze późno na wzajemne zrozumienie —
wyszeptała i zerknąwszy przez ramię, odeszła w bliżej niezidentyfikowanym kierunku,
tak bezszelestnie, jakby była duchem.
Sanji nabrał
łapczywie powietrza do płuc, nie mogąc odgonić od siebie wrażenie, że ona…
…ona wszystko
wie.
Jak Ace się gdzies pojawia to już musi być zajebiście, on jest kochany. Mały idiota. Czasem mam wrażenie, że jego zmysł dbania o własny tyłek jest lekko zaburzony (ewentualnie runął w gruzach dawno temu), jak się odzywa to zaczynam odliczać chwile do jego bolesnej śmierci, jaką mu ktoś kiedyś zgotuje.
OdpowiedzUsuńBiedny Bartolomeo tak go wykorzystywać jako podnóżek! I cichy głos szepcze "też tak chcę"
Cavendish to taki niezły psychol swoja drogą.
Vivi tu nie lubie. Nie i nie. Znęca się nad moim biednym Sanjim. Z łapami z dala od niego -.- *myzia blondyniątko* nie wolno go molestować psychicznie!
Level powrócił i się ciesze, jak mogłaś wątpić, że ktokolwiek o nim pamięta :p Kana głuptas :* więc rozumiem, że teraz będziesz nam pisać ładnie i szczodrze? Pisaj, pisaj, czekam wiernie ^^
Zgadzam się z Piegiem!
OdpowiedzUsuńZe wszystkim się zgadzam, no może prawie, nie mam nic do Vivi [jeszcze xD]
Kurde, kocham to opko! :D
Jest takie inne, takie wspaniałe. Po prostu kocham! *.*