12 maja 2014

[Opowiadanie] Level 0 - Rozdział 3

Tytuł: Level 0
Autorka: Kanako
Korekta: --
Liczba rozdziałów: 3/?
Gatunek: psychologiczny, sci-fi, kryminał
Tematyka: fantastyka postapokaliptyczna, paranormalne zdolności
Para: nie zdecydowałam
Ograniczenie wiekowe: 16+
Jest rok 2222 r. W skutek licznych trzęsień ziemi, dochodzi do wielu awarii elektrowni atomowych i wybucha pandemia, zmuszająca kraje do konfliktów zbrojnych i wyścigów technologicznych, w wyniku których, Japonia zostaje podzielony na dwie strefy. Po nadaniu surowych praw, w okolicach strefy drugiej ulokowano militarne wojsko, które ma na zadanie sprawować pieczę nad nowym podgatunkiem ludzki — esperami. Dyskryminacja nie przypada do gustu pewnej anonimowej organizacji, która pod kryptonimem „Level 0”, postanawia ujawnić swoje zamiary.


Rozdział 3
O TYM, ŻE PERSPEKTYW WIDZENIA JEST WIELE

Uformował usta w ironiczny uśmiech, uchylając rondo kapelusza.
— Nie żebyś coś — słysząc cichy głos, brzmiący jak nieposkromiony szczek dzikiego psa, wykrzywił wargi jeszcze szerzej, zgarniając do ręki szklaneczkę z drinkiem — ale jak masz zamiar wygrać zakład pierdząc w stołek?
Spojrzał na swoje zwierzątko z prawdziwą pogardę, podrażniając plastikową słomkę językiem.
— Czasem — zaczął, zaciskając zęby na listku cytryny — trzeba — oblizał gorzki sok z kącika ust — coś poświęcić, aby — zamieszał słomką w szklance, drażniąc kostki lodu  — coś zyskać — dokończył, siorbiąc bezgłośnie napój.
— Przecież ty… — zawahał się przez chwilę, interesując się muchom zabawiającą się małą lampką, jednym źródłem światła w tym pomieszczeniu. — Masz wszystko i już nie możesz mieć więcej — dokończył, przełykając bezgłośnie ślinę, gdy kościste, długie palce mężczyzny zamknęły w zimny uścisku czarnego gońca, ustawiając go przed białą królową.
— Mogę — zapewnił z figlarnym uśmiechem, oblizując prowokacyjnie wargę.
Bartolomeo dla odmiany podciągnął się na łokciach, owijając ciepłym oddechem irracjonalnie zimne ciało swojego właściciela.
— Tak? — zaciekawił się zrezygnowany, dotykając swoimi dużymi ustami drobnych odpowiedniczek mężczyzny. Nie rozumiał jego złożonego toku myślenia i nie chciał zrozumieć, wystarczająco dużo przeszedł, aby mieć na głowie skomplikowany, skrzywiony system wartości kapelusznika.   
— Och — westchnął, nawijając sobie na palec kosmyk lśniących w sztucznych świetle złocistych włosów — czyżby nadeszła pora karmienia? — Uniósł sugestywnie brwi, poruszającym nim w górę i w dół.
Bartolomeo uśmiechnął się szeroko, ochoczo machając głową. Brakowało mu tylko merdającego ogona.
Kapelusznik zaśmiał się głośno, wywołując na ciele swojego rozmówcy gęsią skórkę; był to śmiech suchy, wyzbyty z uczuć, pozbawiony radości, taki, który często można usłyszeć w zamkniętym pomieszczeniu bez klamek. Pomieszczeniu, do którego nie dochodzi już żadne światło.
— To co widzisz, zależy od miejsca, w którym stoisz — poczuł go, czochrając po zielonej czuprynie. — A ty — uśmiechnął się pobłażliwie — zawsze będziesz widział tylko kurz pod łóżkiem i pająka tkającego sieć pod firanką — mruknął, co w wolnej interpretacji nie znaczyło ni mniej ni więcej tylko „siad”.
Mężczyzna upadł na koc niedbale porzucony na ziemi, przypatrując się z uwagą swojemu właścicielowi. Prezentował się jak książę; delikatna, jasna karnacja, oczy koloru bezchmurnego nieba, mały nosek, idealnie wykrojone, wykrzywione w aroganckim pół uśmiechu usta, pukle złocistych włosów okalających twarz i, co wzbudzała w Bartolomeo poczucie zdominowania, krew; znał dobrze jej smak, zapach, wspomnienia rozbrzmiewające z  jej szkarłatu, jak róża — delikatna, piękna, mogąca zranić w każdej chwili. I gdyby miał porównywać egzekutora do kwiatu, porównałby go właśnie z nią. Bo przecież tak często przesiadywał w ogrodzie, pozwalając im na agresje, której — o dziwo — się brzydził, uważając że piękno jest skąpane w ciszy, udekorowane nutę tajemnicy, tętniące życiem, nieskrywaną namiętnością. A kapelusznik taki był, inny, niezidentyfikowany, bezkształty, porównywalny z anomalią pogodową — czasem rozgadany, a czasem milczący, czasem gwałtowny, a czasem delikatny, z wyszukaną hierarchią wartości, przerysowanymi ambicjami i marzeniem, jednym, nieosiągalnym nawet dla niego, osoby, która przybierała najróżniejsze role w świecie, aktora zza kulis.
Cavendish, nie wykazując zainteresowania swoimi podwładnym, omiótł wzorkiem szachownicę rozłożoną na szklanym stoliku i, kładąc nogi na żywym podnóżku, zatrzymał dłuższe spojrzenie na mało znaczącym pionku.
— Tak bardzo go lubisz? — zapytał Bartolomeo, zauważając, że wzrok mężczyzny zazwyczaj wyblakły, przypominający puste, nienadające się do użytku płótno, nabiera żywszych, zdrowszych odcieni, jakby nagle ktoś zapragnął napełnić go kolorami, tchnąć w nie życie, pozbywając psychopatycznych skłonności.
— Ależ skąd — odparł melodyjnie, słysząc ledwo wyczuwalną zazdrości odbijającą się w tonie głosu Kanibala; z perspektywy czasu nawet nocne niebo wyglądało inaczej i Cavendish, dogłębnie poruszony zmianami świata, nie mógł przejść obojętnie obok ludzkich odruchów podopiecznego, naznaczonego szkaradnym uczuciem — zemstą, bo Cavendish, jak nikt na świecie, wiedział, że zemsta była gorzka jak cytra, pozbawiona wartości kalorycznych, niszczyła, rozprowadzając po swojej „własności” bakterie, następstwa. — Nigdy bym go nie zaadoptował — zapewnił, piorunując z rozbawieniem swoje zwierzątka; to zdania z jego ust można było interpretować tylko w jeden sposób: „gdy nadejdzie odpowiedni czas zawiśnie na mojej prywatnej tablicy tortur”, ale Bartolomeo nie miał zamiaru mówić tego na głos. Zamiast wypowiadać jakiekolwiek słowa, westchnął głęboko, zagryzając wargę tak mocno, że po podbródku pociekła mu krew.
— Dlaczego…
— …marnujesz AB? — wpadł mu w słowo Biały Rycerz, opuszkiem palca wycierając strużkę posoki z jego skóry. — Nie musisz się bawić w męczennika, cierpiącego za narodu — zapewnił, z cieniem wyblakłego zmartwienia igrającego z delikatnymi rysami twarzy.
— Dlaczego… dlaczego… patrzysz na niego jak na ósmy cud świata? — wypalił zwierzaczek, cały czerwony ze złości, zaciskając dłonie w pięść.
— Pamiętasz co mi obiecałeś, gdy cię przygarnąłem? — zaciekawił się kapelusznik, szczypiąc go boleśnie w policzek.
Bartolomeo, słysząc to pytanie i czując długie paznokcie Cavendisha rozcinające matową, zaznaczoną gdzie nie gdzie runicznymi znakami czasu skórę, zdał sobie sprawę, że podniósł głos. Spuścił z zażenowany głowę, mamrocząc pod nosem cichutkie „przepraszam”.
— Od razu lepiej — powiedział cichutko właściciel, nachylając się policzkiem swojej własności. — Jest jedyną osobą, która wzbudza w mnie ludzkie emocje i… — nachylił się jeszcze bardziej, zlizując krople AB formujące się w awangardowy obrazek — …dzięki niemu czuję, że żyjesz — szepnął złowrogo, sprawiając, że serce w piersi Bartolomeo podskoczyło, kradnąc chwilę na zaczerpnięcie oddechu.
— Chyba nie chcesz…
Cavendish położył wskazujący palec na jego ustach, uśmiechając się tajemniczo w odpowiedzi.
Chciał.


*


Nojiko zacisnęła mocno zębami filtr papierosa, wdychając do płuc tyle śmierdzącego dymu ile się dało, o mały włos się nim nie dusząc.
— Co wy do cholery wyprawiacie? — wysyczała przez zaciśnięte zęby, miażdżąc w dłoni paczkę papierosów.
— Na boga, No-chan, jesteś cała fioletowa na twarzy — wpadł jej w słowo Sabo, zapobiegawczo przytulając się do zimnej ściany. — Może potrzeba ci lekarzy czy…
— Nie wydurniaj się — uciszył go Ace’a, uśmiechając się nad wyraz głupiutko. — To oczywiste, że nasza dwójeczka nie potrzebuje lekarstw tylko dobrego…
— Jeszcze jedno słowo, tylko jedno słowa, a — nabrała do usta łapczywie powietrza, którego brakowało jej od dłuższego czasu, ciągnąc Ace’a za ucho — nogi z dupy powyrywam — zagroziła, sztyletując Watayę nienawistnym spojrzeniem; była jego wygłodniały lew, który właśnie znalazł swoje nowe ofiary, brakowało jej tylko piany toczącej się z ust i ostrych jak brzytwa pazurów.
— Auuuuuuuć — zawył Portgas, wyswobadzając się z uścisku kobiety i odskakując na bezpieczną odległość. — Uszy mi przez ciebie posmutniały — wybełkotał niewyraźnie, masując delikatnie narząd słuchowy.
— Wiecie co wyście najlepszego zrobili? — zapytał z wyrzutem, przeczesując ręką włosy. Nie przejmując się tragedią Asa, upadła na najbliższe krzesło w akompaniamencie głębokiego westchnienia.    
 — Chyba tak — wtrącił Sabo, drapiąc się z roztargnieniem po czuprynie, bo przecież nie był aż tak bystry, aby wyłapać, że to pytanie należało zostawić bez odpowiedzi. A gdzie tam! — No dobra. Tylko trochę, odrobinkę. Ale najprawdopodobniej podeptaliśmy jakieś tam ważne rządowe ustawy, tak? No i pogwałciliśmy kilka zasad czy coś… — powiedział przymilnie, czując łokieć Ace’a wbijający mu się gwałtownie w żebro; no dobrze, jego włosy w śniadaniu mógł znieść, ale łokieć w żebrach to było stanowczo za dużo. W nagrodę dał mu po łapach, zasadniczo staczając się do jego poziomu.
— Prosisz się, żeby przemeblować ci twarz — szepnął As, mrugając do niego z rozbawieniem.
— Myślałam, że to przerabialiśmy —  mruknęła pod nosem Nojiko. — Kurwa, kurwa, kurwa — zaklęła konsekwentnie, zabierając z sąsiadującego krzesła laptopa — Wataya, na litość boską, nie jesteś już rewolucjonistą, do cholery — warknęła, szukając czegoś zawzięcie w systemie.
Zapadło niezręczne milczenie, w którym Sabo pomyślał, że kobieta z nienaturalnym spokojem przyswoiła sobie jego „żarcik”, i w którym Ace’a, nie mogąc ustać w miejscu, zaczął praktykować swój kolejny trik, z ledwością powstrzymując gardło od dzikiego śmiechu. Zdając sobie sprawę, że jego wyczyny mogą przynieść opłakane skutki w postaci zwarcia, dał sobie spokój, nie chcąc oberwać kolejny raz za szkodzenia w Yukarim.
— Czytajcie — rozkazała, przekręcając monitor w ich stronę — tu — zażądała wskazując palcem  na drugi akapit jakiegoś wyjątkowo nieoszczędnego artykułu, traktującego o zawilej sprawie mającej miejsce pół tygodnia temu.
Sabo pochylił się nad małą, czarną czcionką, koncentrując się na tym, aby nie zadrżały mu powieki, zdradzające kłamstwo.
— O rany, już go zła… Ups — ugryzł się szybko w język, rzucając przepraszające spojrzenie Noijko. — Nie mówi mi, że on… on uciekł i… o rany — wyszeptał, łapiąc się za serce.
Ace dla odmiany kopnął go ostrzegawczo w piszczel, stwierdzając, że z Sabo taki aktor jak z niego baletnica.
— Przecież ustaliliśmy, że nie mieliśmy nic wspólnego z uwolnieniem Kida — wyszeptał mu do ucha. — No i mówiłem ci, że potrzebujemy wspólnego scenariusza, a ty… no wiesz co!
— Och, zamknij się, przecież ona…
— … wszystko słyszy — dokończyła za niego Nojiko i, wykrzywiając usta w chorobliwie złośliwym uśmiechu, zademonstrowała im swoją pieść. — Jeśli nie macie nic na swoje usprawiedliwienie, pozwólcie, że będę czynić honory.
„Bonney miała rację”, pomyślał gorączkowo Sabo. Bo przecież Bonney zawsze miała rację. I będzie mieć rację nawet wtedy, gdy stanie się czerwoną plamą na suficie. I nawet słyszał jej beznadziejny chichot w ucho. „Boże, ratuj, ta kobieta nie wie co czyni”, pomyślał refleksyjnie, gdy Noijko poczęstowała go pięścią prosto w nos, przestawiając go w paru miejscach.

*

Vivi, zatrzymując palce na białych klawiszach, które przestały wydawać z siebie jakiekolwiek dźwięki, spojrzała przez ramię, upewniając się, że Sanji Noir nie jest chorym wybrykiem jej wyobraźni.
— Wiesz — zaczęła ostrożnie, obracając się w jego stronę na obrotowym stołku — w Incognito panuje zasady, że kto nie pracuje ten nie je — podsunęła, wzdychając cicho. — Jutro wracamy — dodał, przysuwając się do niej trochę bliższej.
— Gdzie… wracamy? — zapytał, mrugając parę razy, sparaliżowany bliskością arystokratki; śliczne kobiety zawsze wprawiały go w konsternacje, ale ona… ona była inna, ona sprawiała, że nie potrafił myśleć w żaden sposób, ani trzeźwo ani w ogóle.  
— Na Ziemię. Do Japonii — wytłumaczyła lakonicznie, częstując go uroczym uśmiechem.
— Na Ziemię? — powtórzył otępiały, błądząc palcami po kilkudniowym zaroście.
— Tak, dokładnie, na Ziemię — powtórzyła cierpliwie Vivi. — Bo wiesz teraz jesteśmy w kosmosie — uściśliła, rozkładając ramion a w taki sposób, jakby chciała objąć całą kulę ziemską.
— W kosmosie? — zdziwił się, patrząc na nią jak na jakąś niecodzienną atrakcje w muzeum.
Zachichotała cichutko.
— Jutro wracamy do Japonii i chciałabym odwiedzić pewne miejsce — uściśliła. — Chciałabym, abyś poszedł tam ze mną — zaproponowała, chociaż wcale tak nie była; ona tego żądała, a robiła to tak nienaturalnie i niewymuszenie, że Sanji bez chwili zastanowienia przytaknął i dopiero po chwili zrozumiał na co się zgodził, chociaż w dalszym ciągu nie wiedział o co tak naprawę chodzi.
— Ale…
— Potrzebuję twojej pomocy, Sanji — szepnęła ledwo poruszając ustami, więc Noir nawet nie miał pewności czy te słowa padły z jej ust. — I… myślę, że oboje na tym skorzystamy.
— Ee…?
— Przecież widzę, że czegoś ci brakuje, Sanji, i właściwie chyba wiem czego — powiedziała, wzruszając ramionami. — Jesteś palaczem. Nałogowym palaczem. Mamy tu jednego palacza, ale on… — urwała nagle, machając niedbale ręką, tak jakby powiedziała zdecydowanie za dużo.. — Nieważne.
— Mogę cię o coś zapytać? — zainteresował się, wykorzystując fakt, że Vivi nie była otoczona przez wianuszek „przyjaciół” z chorej organizacji przestępczej.
— Oczywiście — przytaknęła. 
— Dlaczego ktoś taki jak ty, szlachetnie urodzony, dotrzymuje towarzystwa kryminalistą? — zapytał, przypatrując się z jej ze szczerym zainteresowaniem; była jeszcze ładniejsza niż na zdjęciach czy telewizji. Naturalność i wdzięk. Anioł w ludzkiej skórze. Żadne inne słowa nie były w stanie określić jej ponad przeciętnej urody. Była jak lalka z porcelany, krucha i delikatna. Baletnica, unosząc się kilka centymetrów nad ziemię, bo poruszała się tak cichutko, że aż ciężko było uwierzyć, że obcasy jej oficerek dotykały ziemi.
— Tym właśnie jest „poziom 0”, Sanji — powiedziała łagodnie, zerkając prosto w oczy mężczyzny.
Sanji zrobiła kilka kroków w tył, asekurując się ścianą, aby nie upaść z wrażenie; oczy księżniczki wyglądały jak dwa rentgeny, będąc w stanie prześwietlić go na wylot. Westchnął głęboko, spuszczając wzrok.  
            — C-co…? — wyksztusił, lustrując uważnie czubki własnych butów; „level O”, operacja mająca na celu zrównać całą Japonię z ziemią przy pomocy nad przyrodzony zdolności. Znając tę definicję, Noir nie mógł zrozumieć, co Vivi miała na myśli.
— Level 0, Sanji, to prośba o ratunek — zdefiniowała, kładąc dłoń na piersi „kręconej brewki”. Widząc w jego oczach bezgraniczne niedowierzanie, musnął go delikatnie w prawy policzek. — Twoje serce bije — zdiagnozowała subtelnie, czując pod palcami przyspieszoną pracę jednego z fundamentalnych części ludzkiego organizmu. — Bije — dodała, wymijając go. — Nie jest jeszcze późno na wzajemne zrozumienie — wyszeptała i zerknąwszy przez ramię, odeszła w bliżej niezidentyfikowanym kierunku, tak bezszelestnie, jakby była duchem.
Sanji nabrał łapczywie powietrza do płuc, nie mogąc odgonić od siebie wrażenie, że ona…
…ona wszystko wie.

2 komentarze:

  1. Jak Ace się gdzies pojawia to już musi być zajebiście, on jest kochany. Mały idiota. Czasem mam wrażenie, że jego zmysł dbania o własny tyłek jest lekko zaburzony (ewentualnie runął w gruzach dawno temu), jak się odzywa to zaczynam odliczać chwile do jego bolesnej śmierci, jaką mu ktoś kiedyś zgotuje.

    Biedny Bartolomeo tak go wykorzystywać jako podnóżek! I cichy głos szepcze "też tak chcę"
    Cavendish to taki niezły psychol swoja drogą.

    Vivi tu nie lubie. Nie i nie. Znęca się nad moim biednym Sanjim. Z łapami z dala od niego -.- *myzia blondyniątko* nie wolno go molestować psychicznie!

    Level powrócił i się ciesze, jak mogłaś wątpić, że ktokolwiek o nim pamięta :p Kana głuptas :* więc rozumiem, że teraz będziesz nam pisać ładnie i szczodrze? Pisaj, pisaj, czekam wiernie ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z Piegiem!
    Ze wszystkim się zgadzam, no może prawie, nie mam nic do Vivi [jeszcze xD]
    Kurde, kocham to opko! :D
    Jest takie inne, takie wspaniałe. Po prostu kocham! *.*

    OdpowiedzUsuń