12 listopada 2013

[Opowiadanie] W pewną deszczową noc

Tytuł: W pewną deszczową noc
Prequel: W pewien deszczowy wieczór
Autor: Sarinea
Korekta: Ayo3
Liczba rozdziałów: one shot.
Gatunek: yaoi
Para: Zoro x Sanji.
Ograniczenie wiekowe: 18+.
Od pamiętnego wieczoru, gdy Zoro stanął pod drzwiami mieszkania Sanjiego, obaj mężczyźni mieszkają razem. Choć w ich związku nie brakuje namiętności i pasji, Sanji po raz kolejny zaczyna sobie przypominać, za co kiedyś tak bardzo nie znosił Zoro. Po kłótni Roronoa odchodzi, znajdując pracę w dość podejrzanym kasynie... AU, wulgaryzmy, seks.

Wszystkiego najlepszego, zielone marimo~!

W pewną deszczową noc

Tokio miało to do siebie, że nawet nocą całkowicie nie zamierało. Życie tętniło tutaj przez cały czas, co najwyżej zwalniało nieco po północy, lecz kolorowe neony roztaczały barwne chmury na budynkach, samochody trąbiły, a taksówkarze byli w pełnej gotowości. Dodajmy do tego to, iż był piątek wieczór – domownicy odpoczywali w domach, jednak spora grupa osób wolała wyjść i zabawić się w klubie.
Oni akurat woleli zostać w domu.
Światła w mieszkaniu były zgaszone, choć przez ciemność przedzierały się przeróżne hałasy: jęki, szelesty, głuche tąpnięcia. W sypialni Sanjiego szalała prawdziwa gorączka i nie miała ona nic wspólnego z panującą tam temperaturą.
Kucharz leżał na brzuchu, zagryzając zęby na poduszce i jęcząc głośno. Zoro był zajebiście dobry. Więcej niż zajebiście. Wsuwał się w jego wypięty tyłek z łatwością i uczuciem, przyprawiając o rozkosz i drgnienia. Penis Roronoy był wielki i twardy, więc za każdym razem na początku bolało, ale teraz… To było nie do opisania.
- Ach… Zoro! – Krzyknął w poduszkę, gdy nastąpiło kolejne mocniejsze pchnięcie; zacisnął pięści na prześcieradle i doszedł, opadając bezwładnie na materac i drżąc. Partner spuścił się w nim, dysząc i również tracąc na moment kontrolę nad ciałem. Jakiś czas później leżeli już obok siebie; w sumie leżał tylko blondyn, bo zielonowłosy, jak zawsze, spał. Trochę denerwowało go to, iż po każdym seksie ten zasypiał, ale nie zwracał na to uwagi. Zoro miał jeszcze sporo wkurzających nawyków, o których nie miał odwagi mu powiedzieć, choć kłębiło się to w nim od dłuższego czasu. Wiedział, że nie powinien dusić tego w sobie, bo w końcu wybuchnie, jednak nie chciał psuć atmosfery między nimi. Minęło już pół roku od tamtego pamiętnego wieczora i nawet byli szczęśliwi ze sobą, chociaż kłócili się każdego dnia.
„Nawet byli szczęśliwi…” Tak, to chyba dobre określenie. Bo klapki z oczu Sanjiego spadły już dawno temu.
*
Sobota była najgorszym dniem w pracy – przychodziło wtedy najwięcej osób niemal o każdej porze. Sanji często brał dwie zmiany, bo kochał swoją restaurację, co skutkowało około dwunastoma godzinami ciężkiej pracy i zmęczeniem, lecz i niesamowitą satysfakcją z kolejnego udanego dnia dla „All Blue”. Do domu wracał z myślą o prysznicu i zaśnięciu, jednak kiedy tylko otworzył drzwi, powitały go głośne okrzyki i włączony telewizor. Co jest…? W przedpokoju ujrzał dwie dodatkowe pary butów, więc Zoro musiał zaprosić jakichś kolegów. Uch, nie będzie się go czepiał o znajomych… W kuchni paliło się światło, toteż kontrolnie zerknął do środka. Ciśnienie natychmiast mu skoczyło. Nieskazitelnie zwykle czysty blat, zawalony był brudnymi talerzami i resztkami jedzenia, a obok naczyń walały się oczywiście puszki po piwie. Nie mógł tego tak zostawić i natychmiast wszystko posprzątał. Gdy wstawiał czyste talerze do szafki, w progu stanął Zoro.
- Cześć – zielonowłosy otarł usta mokre od piwa. – Zrobisz coś do jedzenia?
- Czy ja jestem waszym służącym? – warknął, prostując się gwałtownie. Roronoa zamrugał. –Mógłbyś mnie kiedykolwiek łaskawie uprzedzić, że ktoś nas odwiedza?
- Przepraszam – odparł beznamiętnie i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Sanji bardzo chciał widzieć przed sobą tylko te przyjemne wspomnienia, ale nie mógł. Nie w tej chwili, gdy do jego serca jak bumerang wracały najgorsze chwile. – To co, kiedy obiad?
- Za godzinę – blondyn odwrócił się zrezygnowany w stronę lodówki i usłyszał, jak Zoro wychodzi. W oczach miał łzy, lecz po chwili otarł je bardzo mocno i zajął się robieniem mało skomplikowanej potrawy. Nie miał nawet sił, by urobić sobie ręce po łokcie po ciężkim dniu w pracy, nie umiał jednak ugotować czegoś byle jak. Gdy zielonowłosy ponownie stanął w progu kuchni, na blacie czekały trzy talerze pysznie wyglądającej, choć skromnej potrawy. Sanji siedział z łokciami opartymi o stół i ukrywając twarz w dłoniach. Był zmęczony i zdenerwowany, jednak żałował, że nie posiedział w restauracji do północy. Ominęłaby go ta cała farsa. Jeszcze bardziej przybity poczuł się, kiedy Zoro chwycił talerze i pobiegł do pokoju z pytaniem „KTO STRZELIŁ?!”. Nie zanosiło się na koniec tego męskiego seansu, więc zdjął marynarkę i poszedł do sypialni. Koledzy Zoro nawet nie zwrócili na niego uwagi, wykrzykując coś w stronę ekranu. Wątpił, żeby byli gejami, ale Roronoa raczej uprzedził ich o swojej orientacji. Dobrze, że chociaż kolegów miał, bo sądząc po tym, ile wychodził z domu, w ogóle się na to nie zanosiło.
Po gorącym prysznicu i przeparadowaniu przez salon jedynie w ręczniku, hałasy przycichły. Och, czyżby zrozumieli, że potrzebuję ciszy?... Niestety, widocznie cisza była oznaką napięcia przy akcji podbramkowej, bo po sekundzie rozległy się głośne jęki zawodu i komentarze, jak bardzo napastnicy spieprzyli. Sanji zgasił światło i walnął głową w poduszkę. Zaraz trafi go szlag.
Nie wiedział, ile tak leżał, miętoląc w dłoniach kołdrę i wiercąc się na prześcieradle. Po całej wieczności wreszcie znajomi Zoro opuścili mieszkanie i nastała kojąca cisza, przerywana krokami zielonowłosego. Blondyn błogo zamknął oczy i niemal odpłynął, lecz w sypialni ktoś zapalił światło.
- O, jeszcze nie śpisz? – Zauważył wesoło Roronoa, rzucając ubrania na podłogę. Tak, tego też Sanji nienawidził.
- A jak miałem zasnąć, mając za ścianą stado ryczących baranów?! – Warknął, podnosząc się z miejsca. Ku jego zdumieniu i załamaniu, Zoro nadstawił ucha w kierunku ściany, za którą mieszkali dwaj studenci. – NIE MÓWIĘ O NICH!
- To o kim? – Szczerze zdziwił się mężczyzna. Blondyn jęknął i schował twarz pod kołdrę. Po chwili poczuł, jak kołdra się odchyla i Roronoa pakuje się na materac. Nim zdążył ponownie zamknąć oczy, ciepła dłoń wsunęła się pod jego podkoszulek. Nie. Nie teraz…
- Zostaw – odepchnął rękę, posuwającą się coraz śmielej po przeróżnych zakątkach ciała. –Powiedziałem, zostaw!
- O co ci chodzi? – Burknął tamten, siadając na brzegu łóżka.
- O wszystko! Myślisz, że będę utrzymywał ciebie i tych twoich debilnych kolegów, a do tego jeszcze robił wam jedzenie?! Jak można przesiedzieć pół roku na czyimś rachunku w tym wieku i nie mieć najmniejszych wyrzutów sumienia i nawet nie próbować szukać pracy?!
Zoro zastygł. Sanji natychmiast oprzytomniał. Praca była słabym punktem jego partnera. Beznadziejna orientacja nie pozwalała na opuszczanie rejonu, a niestety nie było żadnych wolnych stanowisk, pasujących do kompetencji Roronoy.
- Jak chcesz – zielonowłosy naciągnął spodnie i wyszedł z sypialni, a parę chwil później trzasnęły drzwi. Blondyn nawet nie drgnął. Nie było sensu, by go gonić, zresztą, był zbyt zmęczony i rozzłoszczony, by teraz mu na tym zależało. Wyczerpany zasnął niemal od razu, nie czując absolutnie nic.
*
Obudził się wczesnym rankiem, czując ucisk w żołądku i chłód.
Jasna cholera, co ja zrobiłem.
Było naprawdę źle, tym bardziej, że Zoro w ogóle nie wrócił. Sanji obszedł całe mieszkanie, jednak bez skutku. Zerknął na telefon. Nie było żadnych połączeń. Zapasowy klucz wisiał na haczyku, a zniknęły jedynie dokumenty i parę ubrań Roronoy. Zrozpaczony blondyn natychmiast wystukał numer zielonowłosego, lecz po kilku sygnałach odpowiedziała mu automatyczna sekretarka. Rzucił się w kierunku sypialni, by włożyć spodnie i jechać szukać Zoro, ale gdy udało mu się wciągnąć jedną nogawkę, zamarł.
Przecież… Ja nawet nie mam pojęcia, gdzie go szukać…
Opadł na łóżko, przełykając ślinę. Na pewno nie był u Usoppa czy Nami. Prędzej u jednego z tych dwóch kolesi… Sanji klepnął się w czoło i przeklął głośno. Nie znał ich imion. Nie wiedział, kogo widuje Zoro, kiedy siedzi sam w domu. To było przykre. Związek musiał mieć na czymś oparcie, na czymś, co było trwalsze niż pożądanie, które mogło wygasnąć w każdym momencie.
Jeszcze raz nacisnął zieloną słuchawkę, lecz znów usłyszał denerwujący głos sekretarki. Rzucił telefonem na łóżko, gorączkowo myśląc. Czekać, aż Zoro wróci? Nie będzie zamykał drzwi na wszelki wypadek. Kupi składniki na jakąś dobrą kolację. Zadzwoni do Usoppa, Nami, Luffy’ego, Ace’a – wszystkich, których kontakt ma zapisany na karcie sim. Wsiadł do samochodu, jedną ręką prowadząc a drugą wybierając numer do Nami.
- Cześć – nim zdążyła się przywitać, od razu przeszedł do rzeczy. – Słuchaj, miałaś dzisiaj jakiś kontakt z Zoro?
- A co, kłótnia małżeńska? – Roześmiała się wrednie. Sanji pacnął się w czoło. Tak, jako pierwszą osobę wybrał kobietę, która nienawidzi jego marimo. – Nie, i nie chciałabym mieć.
- Dzięki – rozłączył się i wystukał kolejny numer, nie zauważając, że przejeżdża na czerwonym świetle… Drugi raz z rzędu. Pędził przed siebie, plując sobie w brodę za każdym razem, gdy słyszał westchnienia przyjaciół do słuchawki. Zaparkował pod sklepem i przeklął soczyście, kiedy wpadł na jakąś czarnowłosą postać, przez co komórka wypadła mu z ręki.
- Jakie miłe powitanie – wargi Ace’a rozciągnęły się w uśmiechu. Sanji warknął w odpowiedzi, łapiąc komórkę, jakby od niej zależało jego życie. – Hej!
- Widziałeś Zoro? – Spytał, a widząc zaprzeczenie w brązowych oczach chłopaka, natychmiast go olał i przystąpił do wykonywania kolejnego połączenia, jednocześnie lecąc w kierunku sklepu. W tej chwili w ogóle nie obchodziło go to, jak potraktował dobrego kolegę. Mniej więcej po godzinie miał już wyczerpaną baterię w telefonie i powoli wariował, nie mając żadnych wieści na temat zielonowłosego. W domu rozpakował zakupy i zaczął sprzątać, żeby chociaż zająć czymś ręce. Był zdenerwowany i sfrustrowany, a dodatkowo jego serce kłuł wstyd. To ON powinien wiedzieć, gdzie uciekł Zoro, a dzwoni jak wariat po wszystkich ludziach. Nie znał go. Mimo tego, że oddawał mu się niemal każdego wieczoru; odpływał w silnych, opalonych ramionach; czasami wręcz tonął w tej ciepłej, miodowo brązowej barwie oczu Roronoy, pozwalając, by mężczyzna pod nim czuł i słyszał jedne z cenniejszych dźwięków na świecie – bicie serca ukochanej osoby. Było to intymne i delikatne jak piórko uczucie. Czy to możliwe, że je zaprzepaścił?
Po zmarnotrawionym dniu na idiotyzmy i wydzwanianie, Sanji znalazł się w łóżku, ustawiając dzwonek telefonu na najgłośniejszy i najbardziej hałaśliwy (czyli denerwujący) jaki miał. Zasnął długo po północy, gdy jego serce z czarką coraz bardziej przepełnioną niepokojem, na moment się uspokoiło.
Nie spał najlepiej. Budził się ciągle, mając nadzieję na to, iż usłyszy kroki albo krzątanie się Zoro. Każdy szmer powodował, że otwierał oczy i od razu wstawał do siadu, nasłuchując. Kiedy rano zwlekał się z łóżka, z całą pewnością mógł nazwać tę noc najgorszą w jego życiu. Automatycznie zjadł coś, ubrał się i pojechał otworzyć restaurację. Dzisiaj średnio go to cieszyło, ale nadchodził koniec miesiąca, liczenie dochodów i czas na wypłaty, więc chociaż na parę chwil czymś się zajmie.
Na krótkiej przerwie popołudniowej oderwał się wreszcie od papierów i przeciągnął, natychmiast idąc na salę. Zauważył kilka pięknych kobiet siedzących przy największym stoliku, więc szarmancko się przed nimi ukłonił, po czym usłyszał głośne beknięcie. Odwrócił się, mając najgorsze przeczucia i ujrzał rozwalonych na krzesłach Luffy’ego i Ace’a. W dodatku, ich talerze, których było multum, zbierała najładniejsza kelnerka, bacznie obserwując chłopaka z tatuażami. Nie wiedział, co go bardziej rozdrażniło.
- Hej, Sanji! – Zawołał Ace i wesoło zamachał do blondyna. – Sorki, ale nie wzięliśmy kasy. Możemy na koszt firmy?
Jęknął w duchu i podszedł do braci, odsuwając sobie wolne krzesło i siadając na nim z impetem. Portgas skwitował to uniesioną brwią.
- No, no… Mnie też mógłbyś tak dosiąść! – Skomentował głośno, na co wszyscy w restauracji buchnęli śmiechem, poza zgorszonymi staruszkami siedzącymi w kącie.
- Ostatni raz tu jecie – warknął, kiedy kelnerka podeszła po ostatni talerz.
- Grzeczniej, a być może coś ci zdradzę – uśmiechnął się przebiegle Ace. Sanji natychmiast wyprostował się i był gotów zapłacić za posiłek z własnej kieszeni.
- Wiesz, gdzie jest Zoro? – Spytał z nadzieją. Uśmieszek Portgasa przygasł, kiedy zobaczył, jak blondynowi zmienił się nastrój na wspomnienie o zielonowłosym.
- Nawet z nim rozmawiałem. Dziś w nocy odwiedziłem kasyno, by oddać coś koledze i ujrzałem Zoro siedzącego przy jednym ze stołów. Został krupierem i z tego co wiem, zamieszkał w pokoiku nad kasynem.
Sanji przełknął ślinę, a serce mu zadrżało. Nienawidził kasyn. Owszem, istniały te na poziomie, gdzie przychodzili bogacze rozerwać się po ciężkim dniu w pracy albo pograć dla zabawy z kolegami, jednak wiele z nich w nocy zmieniało się w zwyczajne spelunki, gdzie mafia rozwiązywała swoje konflikty, a co i jeden gracz zostawał oszukiwany, by do kasyna wpływały jakieś pieniądze. Kasa – wieczny przedmiot sporu między ludźmi. A krupier zazwyczaj majstrował przy maszynach tak, by grały na korzyść jednej ze stron…
- Żartujesz…
- Niestety, nie. Kasyno nazywa się „Saloon”.
Więc najgorsze obawy się potwierdziły. „Saloon” to miejsce, gdzie na co dzień panował syf, a co dopiero musiało dziać się w nocy. Sanji nie chciał myśleć, jakie szumowiny musiały tam przychodzić. Wstał od stołu i pobiegł do swojego biura, by się uspokoić. Nawet zapomniał, że przerwa się skończyła parę minut temu, a jeden z kucharzy siedział na zadku i nic nie robił. Zerknął na zegar. O tej porze nie ma co liczyć na otwarte kasyno, więc będzie musiał wytrzymać do końca pracy. Zganił leniwego kuchcika i narzucił fartuch, by samemu oddać swe ręce pięknej sztuce gotowania. Każdy cal rozpaczy zamieniał w energię i natchnienie, urozmaicając zamówione przez kogoś danie. Na chwilę jego serce poczuło się wolne.
Koło dwudziestej zrzucił fartuch i rozkazał drugiemu szefowi kuchni zamknąć restaurację parę minut po dwudziestej trzeciej i sprzątaniu, czyli jak zwykle. Jadąc do domu zawahał się, lecz zamiast pojechać prosto, odbił w prawo w aż zanadto zatłoczone uliczki. Zewsząd zalewali go ludzie w opłakanym stanie, co było typowe dla tej dzielnicy. Starsi, zapuszczeni mężczyźni w wymiętolonych koszulach wracający z pracy, podstarzałe kobiety z cerą wyniszczoną papierosami i z całymi nogami na wierzchu oraz nastolatki wymalowane jak ladacznice, podobnie zresztą ubrane. Dodatkowo jego samochód strasznie się odcinał wśród samochodów innych ludzi. Zrozumiał błąd i zrobił zwrot z uliczki, odjeżdżając pod duży supermarket, by tam w spokoju zaparkować. Wrzucił monety do parkomatu i drogę do kasyna przeszedł pieszo. Pocił się, a serce mu łomotało coraz szybciej. Bał się, że dostanie w końcu zawału, gdy zobaczy Zoro. Pchnął drzwi i niemal natychmiast zaczął dusić się szarym dymem wirującym we wszystkich zakamarkach pomieszczenia. Zapłacił za wstęp bramkarzowi, czując na sobie jego badawcze spojrzenie. Mógł mieć kłopoty. I nie chodziło o to, że Zoro niemal uciekł od swojego stołu, gdy go zobaczył; wszyscy się na niego patrzyli. Nie pasował tu jak jasna cholera.
Podszedł do baru i zamówił dla niepoznaki najsłabsze piwo, jakie ujrzał na półce. W końcu prowadził. Nie minęła minuta, a poczuł na swoim udzie kobiecą dłoń, wędrującą w kierunku jego portfela. Oczom ukazała mu się rudowłosa cizia w niemal przezroczystej koszuli i czerwonej spódniczce. Spod materiału idealnie widać było trochę obwisłe i podłużne piersi. Złapał ją za nadgarstek nim zdążyła mrugnąć i delikatnie odepchnął.
- Nie jestem zainteresowany – odparł spokojnie, na co ona posłała mu kilka soczystych wyzwisk i zniknęła w tłumie. Barman przyglądał mu się bacznie, gdy stawiał kufel z piwem na blat. Szlag, ta dziwka odwróciła uwagę Sanjiego i nie mógł patrzeć na ręce kolesia… Rzucił banknot na wyciągniętą  dłoń mężczyzny  i odszedł, z zamiarem wylania albo „przypadkowego” zostawienia piwa przy którymś ze stołów. Stanowisko Zoro było puste. Ze zrezygnowaniem zaczął przyglądać się grze w ruletkę kilku podejrzanych typków, kiedy poczuł szarpnięcie. Kufel wypadł mu z dłoni. Miał przechlapane, a tylko się przyglądał! Postać zawlokła go na zaplecze, które było zatęchłym pomieszczeniem pełnym pudeł i butelek. Zapalił światło i ujrzał zielone włosy Zoro. Zalała go fala ulgi.
- Zoro… - Szepnął, na co zielonowłosy zmarszczył brwi. Blondyn skurczył się w sobie.
- Zwariowałeś? – Warknął wreszcie Roronoa. – Po coś tu przylazł? Ktoś może ci za nic spuścić wpierdol!
- A ty dlaczego pracujesz akurat TU?! – Zawołał rozpaczliwie, chcąc rzucić się na Marimo, przytulać go, całować, obmacywać… Jednak w odpowiedzi usłyszał gorzki śmiech.
- Znalazłem pracę i żyję na swój rachunek. Tego chciałeś w końcu, prawda?
Zapadła pełna napięcia cisza. Gdy Sanji milczał, Zoro parsknął i odwrócił się na pięcie, lecz blondyn złapał go za rękaw koszuli.
- Proszę… - Szepnął. – Zoro, wróć.
Popatrzył szczerze w brązowe oczy, w których za maską gniewu musiała kryć się miłość. A w każdym razie tak sobie wmawiał.
- Przemyśl to, co mi powiedziałeś. Dowaliłeś mi na każdy możliwy sposób. Szukałem pracy, naprawdę źle się czułem, kiedy znów jadłem coś za twoje pieniądze. A koledzy? Powiedz, czy nie miałem prawa do tego, by nie siedzieć całymi dniami sam jak kołek, bo ty pracujesz? Skoro już nie mogłem dostać normalnej pracy, to chociaż nie chciałem się nudzić. Ty wygarnąłeś mi wszystko, co mnie bolało od dłuższego czasu. To nawet nie był cios poniżej pasa… Tylko poniżej serca.
Sanji przełknął ślinę. Nie było sensu się tłumaczyć. Zmęczony pracą zapomniał o tym, jak długo w soboty siedział przy Zoro i pocieszał go po kolejnym odrzuconym telefonie o pracę. Nie zapomniał, był  w tamtym momencie zbyt zaślepiony sobą.
- Przepraszam… - Rzucił w powietrze śmierdzące stęchlizną, ale Zoro już tam nie było. Wyszedł drzwiami, które ujrzał na zapleczu i skierował się do samochodu. Gdy dotarł do domu, drzwi i tak zostawił otwarte.
Na wszelki wypadek.
*
Upłynął miesiąc, odkąd noga Sanjiego ostatni raz postała w „Saloonie”. Wziął na siebie jeszcze więcej zmian, jednocześnie wpadając w delikatny obłęd, zostawiając posiłki w lodówce albo chowając klucze pod wycieraczką. Zawsze po powrocie zastawał jednak pusty dom. Porzucił już dawno próby dzwonienia, teraz jedynie mógł liczyć na Ace’a, który wydawał się być stałym klientem tego kasyna. Sanji miał tylko nadzieję, że ani razu nie dopuścił do siebie tej rudej wywłoki. Ace w zamian za gratisowe dania przez miesiąc, przekazywał informacje o tym, jak wygląda i jak radzi sobie Zoro, jednocześnie nasłuchując plotek o graczach, których obsługiwał. Na razie jednak nie zanosiło się na to, by jakikolwiek spór między owymi graczami mógł ściągnąć kłopoty na Roronoę.
Aż do pewnego, piątkowego wieczoru. Sanji siedział sam w restauracji, licząc przychody i rachunki, kiedy w drzwi zaplecza ktoś załomotał. Wiedział, że to Ace, lecz powinien wiedzieć, że po dwudziestej trzeciej restauracja jest już zamknięta na cztery spusty. Ignorując wielką chęć udania, iż go nie ma, otworzył drzwi. Portgas wyglądał na nieco zaniepokojonego.
- Coś się stało Zoro? – Wypalił od razu blondyn, zapalając papierosa i rzucając w cholerę rachunki.
- Jeszcze nic, ale może się stać. – Ace usiadł przy stole, jakby nie do końca wiedząc, co ma mówić. – Jutro… Em… Tylko nie pytaj, skąd wiem, ale dwaj właściciele burdeli przychodzą grać o swoje kurwy. Są naprawdę bogaci i raczej żaden z nich nie będzie chciał tracić swoich pracownic…
Sanji przełknął ślinę.
- Oprócz Zoro, ilu tam jest jeszcze krupierów?
Ace spuścił wzrok.
- Tylko jeden.
Czyli Zoro najprawdopodobniej zostanie przekupiony i będzie miał kłopoty. Większe lub mniejsze, w każdym przypadku. Kucharz oparł się o blat, mocno zaciągając się dymem. Jasna cholera. Ale jak nakłonić Roronoę do tego, by rzucił tę pracę albo chociaż tej nocy nie brał w tym udziału…?
- Dz…Dzięki za informacje – wykrztusił w końcu, mając w głowie totalny mętlik. – Ale właściwie, kiedy ty miałeś czas, by się zadomowić w tej spelunie?
Portgas uśmiechnął się szeroko i podszedł do blondyna, sprzedając mu delikatnego pstryczka w nos. Poczuł gwałtowną potrzebę zaczerwienienia się, bo czarnowłosy wielokrotnie był zbyt śmiały wobec niego.
- Nie interesuj się, a będziesz spał spokojnie. Jutro wpadnę na obiad. Cześć.
Sanji nawet mu nie odpowiedział, pochłonięty gorączkowymi myślami. W końcu jednak odważył się wystukać numer Marimo i podniósł słuchawkę do ucha. Kiedy ponownie usłyszał automatyczną sekretarkę, przeklął głośno i rzucił telefonem o podłogę.
*
Stał przed kasynem jeszcze przed jego otwarciem. Niektórzy pokazywali go sobie palcami, lecz wkrótce pojawiło się kilku innych stałych bywalców i „zniknął w tłumie”. Ubrał się w najbardziej niechlujne ciuchy, jakie miał, a włosów nie uczesał. Nonszalancko opierał się o ścianę, żując papierosa w ustach i przyjmując naprawdę nieprzyjemny wyraz twarzy. Wreszcie przed drzwiami stanął bramkarz i jako pierwszy wepchnął się do kolejki, wciskając mu w dłoń pogniecione pieniądze. Wewnątrz krążyło już kilka dziwek, a Zoro zajmował się jednym ze stołów. Sanji podszedł do automatu do gry i wrzucił monetę do środka. Nie wygrał ani razu, czego się całkowicie spodziewał. W dodatku Zoro raczej go nie zauważył. Niestety, zrobiła to kolejna z młodych kurew. Tej było aż Sanjiemu żal, kiedy podeszła do niego, odgarniając zadbane włosy na ramię i rozchylając swoją kamizelkę, by odsłonić piękny, młody biust. Mogła mieć maksymalnie siedemnaście lat. Blondyn pokręcił głową, lecz gdy zasunęła kamizelkę, włożył jej za kołnierz parę banknotów. Mrugnęła do niego i odeszła. Wtem ujrzał dwóch kolesi w podobnych koszulach i każdego w towarzystwie rozchełstanej panienki, którzy weszli do baru. Jasna cholera, nie zdąży poinformować Zoro… Ale chociaż będzie miał go na oku. Dojrzał trójkę ludzi siedzących przy stoliku niedaleko i dosiadł się do nich. Szukali czwartego do brydża. Sanji nie od dziś umiał grać w karty, więc bez wahania się zgodził, mimo nieciekawego wyglądu towarzyszy. Miał niewielką sumę, którą mógł poświęcić.
Co i rusz zerkał w stronę Roronoy. Obaj mężczyźni uśmiechali się do siebie niemal przyjaźnie, lecz nagle Sanji drgnął. Dziwka łysego faceta wetknęła Zoro do dłoni parę banknotów pod stołem. Zielonowłosy nie poruszył się, ale spojrzał na nią i niezauważalnie skinął głową. Po chwili kurewka tego wyższego, zza pleców gracza, pokazała jego Marimo swoje idealne piersi, oblizując prowokacyjnie wargi. Zoro zamrugał. To dopiero dziewczyna trafiła – blondynowi zachciało się śmiać. Spoważniał niemal od razu wiedząc, co czeka na jego byłego kochanka.
Noc nadal trwała, podobnie jak gra przy stoliku Zoro. Sanji podszedł do baru i zamówił jakieś podejrzane, tłuste jedzenie. Był bardzo głodny, lecz żołądek zbuntował się, gdy dostał kilka nachos z tacki. Zerknął kontrolnie na Roronoę. Zielonowłosy wydawał się być skonsternowany. Po minie facetów wnioskował, że będzie miał poważne kłopoty. Łysy wstał z zadowoloną miną, co zasugerowało, iż to on wygrał, zaś wysoki skinął głową na Zoro i wyszli na zaplecze. Sanji niemal natychmiast chciał pobiec za nimi, lecz zatrzymała go kolejna dziwka, proponując swoje ciało. Blondynowi zebrało się na wymioty, gdy ujrzał, jak za automatem ta biedna, młoda blondynka, której wręczył wcześniej pieniądze, obciąga facetowi co najmniej trzydzieści lat starszemu od siebie. Kurwa stojąca przed nim odebrała to jako wyraz obrzydzenia swoją osobą, więc pokazała mu środkowy palec i odeszła. Gdy blondyn wpadł na zaplecze, zielonowłosego ani tamtego faceta nie było. Miał najgorsze przeczucia, tym bardziej, że na zewnątrz również nikogo nie zobaczył. Ruszył w stronę parkingu, kiedy usłyszał szelest w śmieciach. Drgnął i rzucił się w kierunku kontenera. Na ziemi leżał Zoro z nogą wygiętą pod dziwnym kątem, zakrwawioną nad kolanem i z twarzą w posoce. Sanji sprawdził puls i oddech. Choć był słaby, to był, więc wciąż istniała maleńka iskra życia w ciele Roronoy. Chwycił za telefon i dotknął jego twarzy, błagając, by pod żadnym pozorem nie zasypiał. Zoro zdawał się go nawet nie poznawać. Kiedy spróbował jako tako unieść go do góry lub by zmienił pozycję, zauważył, że kolano było przestrzelone. Siedział, próbując jakkolwiek załagodzić sytuację, mówiąc do Marimo, chcąc zmienić mu pozycję. Kiedy przybyła karetka, odetchnął z ulgą i pozwolono mu wsiąść do ambulansu. Ratownicy medyczni szybko oczyścili ranę na głowie, oraz usztywnili nogę.
Kolano było przestrzelone na wylot, lecz Sanji wiedział, że będzie dobrze. Musi być. Zrobi wszystko, by wyzdrowiał. Pojedzie potem po jego ubrania do tej paskudnej dziury.
Jeśli… Jeśli tylko mu wybaczy…
*
Operacje przebiegły bez żadnych większych zakłóceń i wreszcie po końcu swojej zmiany, Sanji ubrał się i wyszedł z pracy. Było późno, z nieba lał się deszcz, zamieniając drogę w rzekę. Dzisiaj Zoro mógł opuścić szpital. Nie miał odwagi, by odwiedzić go wcześniej. Chciał zostawić mu czas na decyzję. Tak samo i dzisiaj.
Gdy znalazł się na białym korytarzu śmierdzącym izolem, westchnął i nieśmiało wszedł do sali. Twarz Zoro odzyskała kolory, chociaż prawe oko otoczone było wielkim sińcem i kawałkiem białego bandaża. Blondyn usiadł przy jego łóżku, czekając, aż powie cokolwiek, da znak, że chce go usłyszeć.
- Przepraszam – szepnął w końcu Sanji, nie wytrzymując. Zmarnowali ponad miesiąc na to, by roztrząsać podłe słowa i z dala od siebie. Nie mógł tego więcej znosić. Padł na białą kołdrę pacjenta i wtulił się w ciepłą dłoń Roronoy. O dziwo, nie odepchnęła go, a zaczęła powoli głaskać po miękkich, lśniących włosach.
- To ja przepraszam.
Obaj znali swoje winy, więc nie czuli potrzeby ponownego spowiadania się przed sobą. Sanji pół siedział, opierając głowę o tors Zoro i próbując wreszcie zaspokoić tę chęć wdychania cudownego zapachu Marimo. Chłonął każdy centymetr odkrytej skóry, każdą nutkę ciepła.
- Dobrze, że to już koniec – powiedział cicho Roronoa, przytulając do siebie mocniej blondyna. Kucharz uśmiechnął się lekko.
W tę deszczową noc… Wszystko wróciło do normy.


3 komentarze:

  1. cudo, cudo i jeszcze raz cudo =) Wspaniale opisane wszystko, fabuła bardzo mi się spodobała =) początek był gorący i bardzo przyjemny =) więcej takich twoich opowiadań =)
    Cloud- Abarai

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże boże boże!!!!!!!!
    Dawno nic nie wzbudziło takich moich emocji!!! Ja nie mogę... Kurde... Jak będę mieć niespójność myśli to wybacz.
    To od początku! Ich sex był cudowny... Gorąco mi się zrobiło od czytania... Sanji leżący na brzuchu, gryzący poduszkę... Jezu... ta wizja mną zawładnęła. Zoro zasypiający po stosunku...? Typowe dla naszego glona xD
    "Nawet byli szczęśliwi..." -świetne podsumowanie uczuć Sanjiego.
    Nazwa restauracji "All blue" bardzo trafna:D
    I teraz cała scena po tym jak wrócił do domu.
    Byłam zła na Zoro! Pomimo wszystko byłam zła. Blondyn przychodzi zmęczony z pracy, chce odpocząć i jeszcze stawia wymagania. Rzuciłabym go czymś chętnie! Jeszcze sobie kumpli sprasza.
    To jak potem próbował do niego przyjść i się dobrać wyszło Ci obłędnie! Kurcze... No z trzy razy ten fragment powtarzałam. Lubię ich kłótnie mimo wszytko i wcale nie miałam za złe Sajiemu, że mu wytknął to, co leżało mu na sercu. Ogarnęła mnie furia jak Zoro wyszedł obrażony. Mimo wszystko pół roku siedzenia na dupie może być wkurzające. Nawet jak nie mógł koleś zanleść pracy. W tamtej chwili mnie to nie obchodziło! xD Pierwszy raz byłam zła na Zoro. Serio! Zajebiście to zrobiłaś!
    Potem wyrzuty sumienia Sanjiego też mnie drażniły ale w sumie nie dziwię się, że się zmartwił. Jeśli Zoro nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobił to miał prawo się denerwować. Ciakawa ta relacja jego z Ace'm. Jak zwykle węszę podtekst;D Myślałam, że wykożysta sytuacje na swoją korzyść czy coś w tym stylu i zacznie podrywać kucharza. Ale nie słuchaj mnie! Tutaj to nie było w ogóle potrzebne! xD To tylko chora wyobraźnia chcąca seksów i uciech z każdej strony xD W ogóle dobrze oddany charakter Piegowatego. Jako pewnego siebie, luzackiego i chętnego do pomocy chłopaka:)
    Bardzo dobrze wyszło to, jak mało o sobie Zoro z Sanjim o sobie wiedzą. Jak blondyn sobie to uświadamiał.
    Pomysł z kasynem... no tak myślałam, że poleciał szukać roboty. Szkoda tylko że trafił na najgorsze zdupiejewo. Miało to swoje walory w opowiadaniu^^ Myślałam, że będą go tam podrywać jakieś męskie prostytutki;D (nie słuchaj mnie xD) Za to dobieranie się do Sanjiego tych dziwek było miłym urozmaiceniem^^
    Gdy oboje wyszli na zewnątrz trochę się uspokoiłam z tymi emocjami. Zrozumiałam trochę Zoro i mogę mu wybaczyć ten wyskok ale po co on to dalej ciągnął?! Przecież Sanji go przeprosił! Mogli jeszcze pogadać! A on się obraził! xD No nie mogłam tego przeżyć. Jeszcze w takiej zapchlonej dziurze gdzie bóg jeden wie co się dzieje. Oczywiście nie krytykuję! Tutaj jest mega plus!! Kurcze, ale mi się podobało!:D
    "To nawet nie był cios poniżej pasa... tylko poniżej serca..." Łał! Co za tekst! Kurde...
    No piszczałam albo klnęłam momentami jak jakaś nienormalna xD
    "Gdy dotarł do domu, drzwi i tak zostawił otwarte.
    Na wszelki wypadek."- tu było takie smutne i poruszające:(
    Miesiąc!
    Cały miesiąc się nie mogli dogadać! GGGGRRRRRR!!!! (spokojnie, to dalej są pozytywne emocje jakby nie patrząc xD)
    "dwaj właściciele burdeli przychodzą grać o swoje kurwy"- podobało mi się to zdanie xD od tak xD lubię mocne słowa użyte w fajnym momencie.
    Całą akcje potem w kasynie szybko przeleciałam. Bałam się tego co może się stać. I nasz Zoro został strasznie ranny:( Dobrze że Sanji był w pobliżu mimo wszystko! I go zabrał do szpitala! Do tego jego biedne oczko...
    Brakowało mi jedynie czegoś jeszcze w ich pogodzeniu. Czegoś... nie wiem xD ale w każdym razie cieszę się, że wszystko wróciło do normy. Taka ulga.
    Świetne opowiadanko! To tylko jeden rozdział nie? Szkoda... poczytałaby co było dalej.
    No tak mnie rozwalić na koniec dnia!
    Biję brawo:D Napewno jeszcze nie raz sobie przeczytam. Taki fajny prezencik na urodziny naszego Zielonego^^
    Pozdrawiam i życzę więcej takich pomysłów:D
    Vanilia

    OdpowiedzUsuń
  3. O... Zastanawiam się w którym momencie zaczęłam płakać... A może płakałam od samego początku? ...
    G-E-N-I-A-L-N-E.

    OdpowiedzUsuń