Tytuł: Mów szeptem, jeśli mówisz o miłości
Autorka: Fryne Wilde (Froggy1)
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: inne
Para: --
Ograniczenia wiekowe: --
W czasie podróży na Dressrosę, Trafalgar D. Water Law ma okazję dokładniej przyjrzeć się Załodze Słomianego Kapelusza. Każdy zdaje mu się w jakiś sposób niezwykły i mimo dzielących ich różnić, dostrzega, iż są oni jednak do siebie bardzo podobni. Szczególnie jeden członek załogi Słomkowych przyciąga spojrzenie Chirurga Śmierci na dłużej, budząc w nim jednocześnie bolesne wspomnienia.
Autorka: Fryne Wilde (Froggy1)
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: inne
Para: --
Ograniczenia wiekowe: --
W czasie podróży na Dressrosę, Trafalgar D. Water Law ma okazję dokładniej przyjrzeć się Załodze Słomianego Kapelusza. Każdy zdaje mu się w jakiś sposób niezwykły i mimo dzielących ich różnić, dostrzega, iż są oni jednak do siebie bardzo podobni. Szczególnie jeden członek załogi Słomkowych przyciąga spojrzenie Chirurga Śmierci na dłużej, budząc w nim jednocześnie bolesne wspomnienia.
Słońce chyliło się ku zachodowi.
Gęste chmury do niedawna zalewające niebo rozproszyły się za sprawą
silnego wiatru, tym samym odsłaniając sklepienie, którego widok
zachwycał obserwatora bogactwem barw, a działał może bardziej
rozgrzewająco niż świetliste promyki, nienachlanie muskające z czułością swym
ciepłem twarze płynących na Sunny. Szeroko rozciągnięty lazur mieszał się z
soczystą pomarańczą i próbującą przedrzeć się przez nią niepozorną żółcią, w
skrytości pragnącą znaleźć dla siebie więcej przestrzeni na firmamencie. W
nielicznych miejscach nieśmiało wychylały się domieszki różu, lecz niknęły one
gdzieś w tej rozpuście kolorów, a tylko czuły odbiorca o wrażliwym spojrzeniu
był w stanie dostrzec ich maleńki wkład w tworzenie malującego się przed jego
oczyma pejzażu. Gwałtowne porywy wiatru uspokajały się, z każdą chwilą
słabły i jedynie co jakiś czas
mocniejszy podmuch uderzał w żagle i przypominał, że statek wciąż płynął.
Przyjemny zapach kwiatów i cytrusów uprawianych na Sunny, roznosił się po całym
okręcie, swą słodką wonią uderzał w czułe nozdrza, działał odurzająco, jednych
wprawiając w senny nastój, innych pobudzając do kontemplacji.
Trafalgar Law bystrym okiem śledził wszystkie wydarzenia na Sunny od
momentu, gdy jego stopa po raz pierwszy stanęła na pokładzie. Dobrze pamiętał
dziwne uczucie, towarzyszące mu w tamtej chwili. Wówczas nie będąc w stanie
pojąć go, starał się je zagłuszyć. W końcu zrozumienie przyszło jak gdyby samo,
jednak nie natychmiast, lecz dopiero po jakimś czasie spędzonym z załogą
Słomianego Kapelusza.
Byli to ludzie nietuzinkowi, co zaobserwował niemalże błyskawicznie.
Wydawali się niekiedy zupełnie odmienni od siebie nawzajem, jednak każdego z
nich łączył jeden element – powtarzające
się u wszystkich spojrzenie. Jeśli wierzyć, że są oczy są zwierciadłem duszy,
jak niegdyś posłyszał, to Słomkowi mieli jednego wspólnego ducha.
Kapitan statku, Monkey D. Luffy był najgłośniejszym człowiekiem, jakiego
Law spotkał w swym życiu. Nigdy nieopuszczająca Słomkowego energia, ciągła
ruchliwość, zaznaczona przez nieustaną potrzebę przemieszczania się, a przy tym
nieumiejętność usiedzenia w miejscu, wspierana przez hałaśliwy śmiech, krzyki
ekscytacji z błahych powodów, wytrącały z
Chirurga Śmierci resztki cierpliwości. Dopiero po jakimś czasie, gdy
nastąpiła kwestia przyzwyczajenia, Law skrycie cieszył się, że jego sojusznik
zachowuje się w podobny sposób. Przeżył on bowiem chwilę, gdy radość i nadzieja
zmieniają się w rozpacz, a wszelka wiara w dobry los gaśnie niczym płomień na
wietrze. Wydarzenia rozegrane na Marinefordzie z pewnością ostały się w jego
pamięci jako bolesne wspomnienia. Próba uratowania drogiego mu człowieka,
nazywanego przez Słomkowego wręcz bratem, zakończyła się klęską, a dokonała się
ona w momencie największej szansy na urzeczywistnienie zamierzonego celu. Rany
na duszy i w sercu, zabliźniły się, i choć ślady po nich pozostały, nie
przeszkadzają mu cieszyć się życiem. Oczy Słomkowego wydają się bardzo duże,
wiecznie szeroko rozszerzone i podobnie jak cały ich właściciel, są w
nieustannym ruchu. Mimo ciemnego koloru, przypominają raczej dwa rozżarzone
węgielki niż martwy kruszec, jakieś żywe ogniki w nich tańcują wesoło, jakby
miały być zawsze radosne i żadna fala smutku nie potrafiła jej zatopić. Wszelkie
cierpienia, bóle i poniesione straty, sprawiły, że rozpaliły się jeszcze
większym żarem.
Szermierz, Roronoa Zoro widziany jest przez Lawa w powtarzających się
sytuacjach – gdy trenuje, drzemie lub nawilża swoje gardło sake, bądź innym
alkoholem, który uda mu się niepostrzeżenie podebrać z zapasów kucharza na
Sunny. Z całej załogi wydawał się być najbardziej podejrzliwy w stosunku do
innych i ostrożny w nowych relacjach, jednak gdy do tych cech Law dodał
opanowanie i w miarę chłodny temperament Łowcy Piratów, po zimnych kalkulacjach
doszedł do wniosku, że usposobienie Zoro jak najbardziej mu odpowiada. Szczególnie po postawieniu obok hałaśliwego
kapitana, szermierz wypadał w jego oczach jeszcze korzystniej. W stalowym
spojrzeniu Zoro Law dostrzegł nieugiętego i silnego ducha niezłomnego
człowieka, potrafiącego do końca trwać w swej decyzji, a co więcej w razie
niepowodzenia, przyjąć jej konsekwencje z dumą i bez słowa skargi.
Oczy Nami, nawigatora statku, będące bursztynowego koloru, mieniły się
niekiedy jaśniejszymi przebłyskami brzoskwiniowej barwy, a częściej nawet intensywnej pomarańczy. Kocie, zaczepne
spojrzenie niewątpliwie pasowało do tej młodej kobiety, współgrając niemalże
idealnie z zadziornym uśmieszkiem, malującym się na jej twarzy w chwilach,
kiedy to nie wstępował na nią wyraz gniewu i irytacji. Dziki wybuch złości,
dający znać o sobie najpierw po krzyku, słyszalnym na całym statku, potem dla
świadka sytuacji po zaczerwienionych od wściekłości policzkach i wrogim wzroku,
najczęściej stawał się jedyną możliwą z jej strony reakcją na błazenady
kapitana załogi Słomkowych. Law, jednak dostrzegł w tych bursztynowych oczach
coś więcej, co po walce stoczonej na Punk Hazard najlepiej ostało się w jego
pamięci, a mianowicie determinacje. Nie musiał znać historii tej kobiety, która
została jego sojuszniczką, by zrozumieć, iż przeszłość jej była ciężką, jednak
to ona ukształtowała osobę, jaką jest
teraz Nami. Wewnętrzna siła, na pierwszy rzut oka nierozpoznawalna w tej
niepozornej kobiecie, zrodziła się z cierpienia, pokonanych trudów i przeżytych
bólów. Ukształtowała w sobie niezłomną wolę przetrwania niezależnie od
zadawanych jej ciosów. A według Lawa wytrwałość jest cechą godną, jeżeli nawet
nie podziwu, to chociażby szacunku.
Czymś, co z kolei zaskoczyło go niewątpliwie był przedziwny fakt, który
narzucił mu się niemal natychmiast, podczas przyglądaniu się drugiej członkini
załogi Słomkowych. Nie potrafił zrozumieć, że Nico Robin, okrzyknięta przez
cały świat Dzieckiem Diabła, niewiele nie ma wspólnego z nadanym jej
przydomkiem. Spojrzenie jej było najłagodniejsze ze wszystkich, z jakimi Law spotkał się w
swym może nie tak długim, ale z pewnością nie za krótkim życiu, także okupionym
już w jakiś stopniu bagażem doświadczeń i trosk. Chirurg Śmierci wiedział
doskonale w jaki sposób świat postępuje z ludźmi podobnymi Nico Robin – ludźmi, będącymi jednocześnie dla tych o
potężnej pozycji zagrożeniem, ale także szansą zrealizowania własnych
wygórowanych ambicji, które w końcu ze sfery marzeń mogły przeistoczyć się w
rzeczywistość. Jednak po długich latach niespokojnych poszukiwań miejsca
zakotwiczenia, Nico Robin odnalazła je na Sunny, wśród Słomkowych. Gdyby Law
miałby określić, czy w oczach jej jest więcej szarości czy błękitu,
zdecydowałby się na drugi z tych kolorów. Mdłe i wyblakłe barwy nie pasowały
już bowiem do niej, jej delikatnego wejrzenia, na myśl przywołujące letnie
poranki, rozświetlane przez łagodne promyki i ożywiane przez podmuchy
figlarnego zefirka.
Lekarz Słomkowych, Tony Tony Chopper, czyli można by rzec kolega Lawa po fachu, udowodnił bardzo
szybko, iż zasługuje na tytuł doktora, noszony przez niego z nieukrywaną dumą.
Jego umiejętności medyczne w żaden sposób nie pozostawały w tyle za zdolnościami
Chirurga Śmierci, lecz Law nigdy by nie przyznał, że mogły je przerastać. Sam w
sobie Chopper był osobliwym i niespotykanym przypadkiem (właściwie jakich
niemało w załodze Słomkowych). Renifer, który zjadł owoc Hito hito no Mi,
posiadł wszelkie przypisane człowiekowi uzdolnienia, a rozwinął w sobie te,
które uznawane przez innych za słabości, z niego uczyniły bardziej ludzkiego
niż niejedna osoba chodząca po świecie. W tych burzliwych czasach, kiedy to
wiara w dobroć jako wartość przypisaną
człowiekowi z dniem jego narodzin zanika, ogromne oczy Chopper patrzą na świat
z wyrazem niezwykłej empatii, jakby okropne wypadki losu nie były w stanie
przysłonić tego naiwnego spojrzenia. Jego upór podtrzymywania nadziei w czyny
szlachetne jest nieustępliwy, jednak po krótkim czasie spędzonym z załogą Słomkowych Lawa nie szokuje to już aż tak bardzo.
Niezwykłą personą na Sunny, pozostał dla Chirurga Śmierci snajper, Usopp.
Czasami wydawał mu się jak gdyby nie na miejscu, jednak Law szybko zorientował
się, że załoga Słomianego Kapelusza składa się z wielu elementów i żaden z nich
nie może zostać wyrugowany, aby nie zachwiać tej naturalnej równowagi. Długonosy gaduła miał z kolei na całym statku
najbystrzejsze oko – dosłownie i w przenośni. Jego wzrok sięgał na szerokie
odległości, lecz z bliska także potrafił być bacznym obserwatorem. Mimo
uleganiu wpływom infantylnego kapitana i chętnego udzielania mu pomocy w
realizacji najgłupszych pomysłów, to w ostateczności snajper wydawał się w
oczach Lawa najrozsądniejszym, co również wyczytał z uważnego wzorku długonosego,
a także kilku niegłupich uwag, wychodzących z ust, kiedy nie wylewały się z
nich większe i mniejsze kłamstewka.
Brook, żywy trup, a raczej kościotrup, chodzący paradoks, był dla Lawa
czyś w rodzaju policzka wymierzonego matce naturze, jednak obecność podobnej
postaci w tej załodze nie powinna zaskakiwać nikogo. W końcu Słomkowi udowodni
nie raz, że nie imają się ich żadne prawa, widocznie te ustalone przez siły
wyższe, istniejące poza kontrolą człowieka, również. Brook stanowił zapewne w
pierwszej chwili dla ludzi zjawisko dość przerażające, tymczasem każdy kto
pomyślał o nim „straszny” był daleki od prawdy. Śmiech tego pełnego wigoru
umarlaka, mieszał się z żywiołową melodią, rozbrzmiewającą często na statku,
umilającą morską wędrówkę wszystkim zebranym na Sunny. Nawet na Lawa dźwięki,
płynące ze strun, wprawianych w ruch zręcznymi palcami uzdolnionego muzyka,
działały kojąco w odpowiednich dawkach. Puste, ciemne oczodoły nie można było
nazwać martwymi, nijak przypominały jakieś dwie bezgraniczne otchłanie
zwyczajnych czaszek. Prosta radość z przebywania wśród przyjaciół nie
opuszczała go praktycznie nigdy, a gdzieś w tej głębi dało się ją dostrzec.
Jeśli istniały na świecie przykłady pracowitości pod ludzką postacią to
niewątpliwie jednym z nich był cieśla i mechanik Słomkowych, Franky. Widok
Sunny, dzieła jego własnych rąk, w które włożył nie tylko całą swą zdobytą
wiedzę, ale także serce, w ułamku sekundy zamknąłby jadowite usta wszystkich
wątpiących w zdolności utalentowanego rzemieślnika. Jego drobne oczy
kontrastowały z ogromną sylwetką i w zestawieniu ze sporym wzrostem i szerokimi
barami tworzyły dość komiczny efekt.
Mimo to, Law wiedział, iż ten pół-człowiek, pół-robot, mógłby stać niebezpieczną machiną, na którą
zwykła broń nie zadziałałaby skutecznie. Dostrzegł jednak również, że było w
nim zdecydowanie więcej elementów ludzkich niż sztucznych, mechanicznych, a
szczególnie uderzało to w oczach okrętowego cieśli. Law prawdopodobnie nigdy
nie spotkał nikogo, kto potrafiłby patrzeć na statek takim spojrzeniem, jakim
Franky obdarowywał Sunny. Wzrok jego bowiem wypełniony był niekrytą czułością i
miłością do okrętu, z którym obchodził się z taką delikatnością, z jaką Nico
Robin pielęgnowała swe kwiaty.
Czyniąc te wszystkie obserwacje Słomkowych, Law złapał się na tym, że
najdłużej zatrzymywał swoje oko na okrętowym kuku, Sanjim. Początkowo nie
dostrzegał, ile czasu poświęca na przyglądaniu się jednej osobie, jednak gdy
już do niego to dotarło, nastąpiła chwila niezrozumienia, powodująca lekkie
uczucie irytacji, zaś potem przyszedł moment szukania odpowiedzi na pytanie: co
może go tak intrygować w tym jednym, niepozornym człowieku? Uświadomienie
spadło na niego samo po niedługim czasie, porażając go początkowo, zaś później
wzbudziło tylko chęć zaśmiania się
gorzko z losu o ironicznym poczuciu humoru, który najwidoczniej chciał
bawić się paskudnie jego uczuciami.
- Nie sądziłem, że jestem w wieku, kiedy człowiek robi się sentymentalny
– pomyślał, odkrywszy prawdę.
Sanji obudzał w nim wspomnienia, choć stanowiące siłę napędową działań
Lawa i mające w sobie pewną słodycz, to wciąż pozostawiające po sobie posmak
goryczki. Echo utraconego szczęścia rozbrzmiewało wówczas silniejszymi tonami i
nie chciało zostać zagłuszone w żaden możliwy sposób. Z każdym kolejnym dniem
Law odkrywał nowe cechy wspólne tego okrętowego kuka z człowiekiem, któremu
przyznawał przywilej ocalenia życia, a przede wszystkim serca, zagubionego
chłopca, myślącego, że świat jest przestrzenią stworzoną raczej przez diabła i
dla jego zabawy kręcącego się wciąż w tym samym rytmie niż krainą piękną i
szczęśliwą, będącą dziełem wspaniałomyślnej istoty wyższej . To w ostateczności
Corazon ukazał mu, iż jest tutaj jeszcze miejsce na bezinteresowną dobroć i
miłość, a nawet wybaczenie.
Podobieństwo fizyczne między Czarnonogim a Corazonem, może w pierwszym
momencie znikome, niewątpliwie istniało. Blond czupryna kuka do złudzenia
przypominała mu jasne kosmyki Corazona, jednak bardzo szybko Law dostrzegł w
nich różnice. Kiedy włosy pierwszego odznaczały się zdecydowanie ciemniejszym
odcieniem i wydawały się w jakiś sposób bardziej niesforne, drugi miał (z tego
ostało się w jego pamięci) je krótsze, falowane, o lnianej barwie. Stanowczo
różnili się także wzrostem. W pamięci Lawa Corazon rysował się jako wysoki i
postawny mężczyzna i mimo, iż patrzył na niego wtedy oczami małego chłopca, dla
którego wszystko zdaje się ogromne, to był pewien, że Czarnonogi wydawałby się
stosunkowo niski przy okazałej sylwetce, jaką odznaczał się jego wybawiciel. Zresztą
sam Law wyrósł i przerastał okrętowego
kuka prawie o głowę. Jednak baczny wzrok Chirurga Śmierci w dalszych swych
obserwacjach, także dostrzegł element łączący tych dwóch – zarówno Sanji, jak i
Corazon byli posiadaczami długich, smukłych nóg. Nawet jeśli większą płynnością ruchów, a także
zdecydowanie smuklejszą sylwetką cechował się pierwszy, to Law nie potrafił
wyrugować z głowy zaobserwowanych analogii. Dodatkowo w pozbyciu się ich nie
pomagała roznosząca się zawsze wokół kuka woń tytoniu, na myśl przywołująca
Corazona, również nie rozstającego się nigdy z paczką papierosów.
Nie mniej jednak największe podobieństwo, które poraziło Lawa najmocniej,
odnalazł, podczas skrzyżowania się z Czarnonogim spojrzeniem. Lazurowe tęczówki
kuka posiadały bowiem ten sam wyraz, jaki uchwycił bardzo dawno w
jasnobrązowych oczach Corazona. Biła od nich jakaś iskierka ciepła, przelewana
na każdą osobę, na którą spojrzał. Było w tym spojrzeniu więcej delikatności i
wrażliwości niżby może nawet przystoi wojownikowi, lecz co więcej krył się tam
też pewien rodzaj wyrozumiałości dla słabostek innych i niezniszczalna wiara w
dobroć ludzką.
Tylko raz, gdy kuk Słomkowych zatopił się w głębokich rozmyślaniach i w
nieuwadze nie spostrzegł wchodzącego do kuchni Lawa, ten mógł dostrzec
niedostępną dotąd jego oczom, nutkę przygnębienia, smutku. Wtedy właśnie w tym
odległym, nieobecnym spojrzeniu, umiejscowionym zapewne w dalekiej przeszłości,
Law wykrył ślady bolesnych przeżyć, będących tajemnicą zapewne nie tylko dla
niego samego, ale jak mu się wydawało dla załogi Słomkowych również. Jednakże
szybka zmiana nastąpiła w Czarnonogim w momencie uświadomienia, iż prywatność i
spokój w jego sanktuarium zostały naruszone. Smutek w spojrzeniu tak wyraźny
przed minutą wygasł, w chwili spostrzeżenia Lawa na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech, a w
oczach radosny błysk. Potem z szczerą serdecznością zaproponował
niespodziewanemu gościowi jakąś przekąskę.
- Właściwy człowiek na właściwym miejscu – myślał Law, siedząc pod
bocianim gniazdem i cieszył się chwilami spokoju, tak rzadkimi, odkąd
sprzymierzył się ze Słomkowymi. Dopiero niedawno zrozumiał słowa Czarnonogiego,
który chciał mu wyjaśnić na czym polega inne pojmowanie słowa „sojusz” przez
Lawa i Luffiego.
- Trafeeek! – w uszy Chirurga Śmierci najpierw uderzył głośny krzyk, a po
chwili poczuł oplatające jego ciało gumowe ramiona. – Sanji zrobił masę żarcia!
Chodź, już chodź! Powiedział, że jak wszyscy nie przyjdą, to nie mogę ruszyć
nawet kawałeczka! – Słomkowy mówił jak zawsze bardzo szybko, a jednocześnie
ciągnął Lawa w stronę kuchni, dając w ten sposób znak, że odmowy nie przyjmie.
Law wiedział doskonale, że w takiej sytuacji, nie istnieje szansa
sprzeciwu, ponieważ każda próba protestu zostałaby w łatwy sposób zignorowana.
Uszy Luffiego po prostu potrafiły być głuche na rzeczy, których usłyszeć nie
chciał. Zresztą Law zauważył, że istnieją dla Słomkowego sprawy priorytetowe,
niepodważalne, niezdolne do pominięcia czy podważenia, a wśród nich
niewątpliwie ważne miejsce zajmowało właśnie jedzenie. Dodatkowo niepojawienie
się na posiłku mogło zostać odczytane nie najlepiej także przez Czarnonogiego,
któremu wolał się nie narażać, szczególnie, iż kuk jak dotąd znosił z niezwykłą
cierpliwością jego dziecinne grymasy.
- Sanji! – wrzeszczał dalej Słomowy, wchodząc do kuchni, a za nim kroczył
już samodzielnie Law, który szczęśliwie uwolnił się z gumowych więzów. – Trafek
już jest, więc możemy jeść! – w jego szerokim uśmiechu na pół twarzy idealnie
odbijała się szczera miłość do kuchni Czarnonogiego.
Law bez słowa zasiadł do stołu i choć machinalnie sięgnął po jedzenie,
które przyznawał, że jest nawet lepsze niż te przygotowywane na jego okręcie,
to uwagę swą znowu półświadomie koncentrował na kuku. Obserwując go, Chirurg
Śmierci doskonale zdawał sobie sprawę z radości kucharza, towarzyszącej mu,
podczas spoglądania na wszystkich zebranych na statku zajadających się
pysznościami, w które zrobienie zawsze wkładał tyle serca. Jednak Law prędko
okiem lekarza dostrzegł, że swoją ruchliwością i jakąś nienaturalną
energicznością, kuk próbuje coś ukryć. Nie minęła chwila, a uchwycił mocno
czerwone rumieńce żarzące się na jego
policzkach, zaś po wsłuchaniu się w oddech, poznał, iż jest płytki, nierówny i
choć stara się być kontrolowany, nie zawsze taki jest w stanie pozostać. Przez
Lawa przeszedł dreszcz irytacji, nad którym nie potrafił już zapanować.
- Oi, kolego Czarnonogi, dlaczego nie mówisz, że nie czujesz się
najlepiej? – zadał pytanie, tym samym przerywając gwarną rozmowę między
zebranymi w kuchni.
Początkowo zaskoczony został przez
gniewne, pełne wyrzutu spojrzenie lazurowych tęczówek. Mimo to Law
postanawiał je wytrzymać, a nawet odpowiedzieć mu niewzruszonym wzrokiem,
żądającym wyjaśnień.
- Sanji źle się czuje? – rzucił po chwili ciszy zdziwiony Chopper, po
czym podskoczył żywo do kuka i dotknął jego czoła. Na pyszczku renifera
zarysował się obraz zmartwienia. – Jesteś rozpalony! Jak to możliwe, że w ogóle
trzymasz się na nogach?! – wołał, wprowadzając kuka w wyraźne zakłopotanie.
- Sanji jest chory? – padały kolejne słowa niedowierzania, tym razem
wypłynęły one z ust Nami. – Dlaczego nic nie powiedział? – mówi głucho, jakby
nie mogąc zrozumieć, że nic sama wcześniej nie zauważyła.
Poruszenie stało się ogromne. Każdy krzyczał, zadawał niewygodne pytania
i koncentrował swą uwagę na Czarnonogim.
Kuk jednak nie był w stanie wytłumaczyć się przed żadnym z nich, siły
opuściły go ostatecznie i zemdlał z
wyczerpania, zaś od nieprzyjemnego spotkania z podłogą uratowały go jedynie
ręce Nico Robin, które pojawiły się w odpowiednim czasie. Wówczas nastąpił
jeszcze większy gwar, a zmartwienie wyraźnie malowało się na twarzach
wszystkich obecnych w kuchni i nawet Luffy przestał jeść, widząc swojego
towarzysza w fatalnym stanie.
- Oi, Sanji, nie umieraj, nie umieraj! – zawołał Luffy, a Law nawet nie
spostrzegł, kiedy Słomkowy znalazł się przy chorym i zaczął nim nerwowo
potrząsać.
- Nie znęcaj się nad nim, idioto! Jest chory, nie umierający! – krzyknęła
Nami, jednocześnie wymierzając potężny cios w głowę Słomkowego,
- Najprostsze, a zawsze działa – przeszło przez głowę Lawa, gdy zobaczył,
że zamierzony cel został osiągnięty i Słomkowy zaraz odskoczył na bok, łapiąc
się za bolące miejsce.
- Trzeba go szybko zabrać do gabinetu! Sanji potrzebuje leków na zbicie
gorączki i snu! – zakomunikował prędko Chopper, a Law przyznał mu w myślach
racje. Jeśli biedak pozostałby jeszcze dłużej w tym głośnym pomieszczeniu i
dodatkowo pod opieką Słomkowego (brońcie wszystkie niebiosa od tego!), to jego
stan z pewnością tylko uległby gwałtownemu pogorszeniu.
- Zgłaszam się do pomocy przy doglądaniu kolegi Czarnonogiego – oznajmił
Law, na co Chopper odpowiedział mu kiwnięciem głowy na znak zgody.
- Też chcę pomóc Sanjiemu! – zawołał Luffy, unosząc ręce wysoko w
podekscytowaniu, które go ogarnęło.
- Kolego Słomkowy, obawiam się, że twoja obecność może jednak tylko
zaszkodzić pacjentowi – powiedział Law,
stawiając tym samym silny opór wobec asystowaniu głośnego kapitana przy chorym.
- Tak, Luffy. On ma racje, prędzej zabijesz Sanjiego niż pomożesz go
wyleczyć. Zostaw go w rękach ludzi, którzy się na tym znają – poparła Lawa
Nami, za co lekarz był jej nieopisanie wdzięczny.
- Dobra! W takim razie ja gotuję! – krzyknął w ostateczności Luffy.
- Nie ruszać… z daleka od mojej kuchni… Nie waż się czegokolwiek dotykać…
nic nie ruszaj… - z ust kucharza
wydostały się przerywane zdania. Czarnonogi jak się okazało pozostawał jednak
przytomny wystarczająco, by mruknięciami wyrazić swój ostry sprzeciw wobec
obecności Luffiego w jego sanktuarium.
- No, to chyba ustalone – rzekła Nami, nie mogąc powstrzymać się od
uśmiechu, mimo niesprzyjającej sytuacji. – Luffy nie masz wstępu do kuchni.
Dopóki Sanji nie odzyska sił, ja z Robin zajmiemy się gotowaniem. Chopper i Law
na zmianę będą opiekować się naszym biedaczyskiem, a reszta ma postarać się być
cicho w miarę możliwości. Zrozumiano? – podsumowała, a wszyscy bez wyjątku
pokiwali głowami, przyznając jej racje. Nawet Luffy zaniechał buntu.
Już po chwili Law zaprowadził razem z Chopperem chorego do gabinetu
lekarskiego, gdzie położyli go na łóżku, po czym natychmiast podali odpowiednie
leki. Oprócz tego, żeby zbić gorączkę i zmniejszyć cierpienia kuka, Chopper
przygotował zimne okłady. Law przyglądając się uważnie kręceniu renifera,
dostrzegł w jego nerwowym spojrzeniu szczerą troskę o towarzysza podróży.
Widział, że gdyby Chopper tylko mógł sprawić, że wszystkie zabiegi wokół
Czarnonogiego zaowocują natychmiastowym działaniem, w tej chwili byłby
najszczęśliwszy, bowiem zdrowie przyjaciół niewątpliwie stanowiło jego
priorytet. Czekanie na efekty działania leków prawdopodobnie należało dla niego
do najokropniejszych okresów w zawodzie lekarza.
Gdy Law się przez chwilę zastanowił, dlaczego właściwie Czarnonogi tak
długo milczał o swojej chorobie, ponownie na myśl przyszedł mu Corazon. Czyż on
także nigdy nie powiedział samolubnej skargi? Podczas całej wspólnej wędrówki i
pod sam jej koniec, z ust Corazona nie tylko nie wyszły żadne narzekania, choćby jedno słowo, będące uskarżeniem na trudy,
dodatkowe cierpienia i niebezpieczeństwa, na które naraził się, udzielając
pomocy małemu chłopcu przygotowanemu na śmierć i nie posiadającego nawet
szczypty nadziei na wyleczenie z poważnej choroby, ale zamiast tego wypłynęły z
nich wyrazy współczucia dla drugiego człowieka z powodu piekła zgotowanego
przez życie. Zapewne ta zdolność do współodczuwania z inną osobą jej
nieszczęść, powiązana była właśnie z tym, że nie chcąc trudzić nikogo własne rany ukrywał. Czarnonogi czynił
dokładnie to samo chociażby tego wieczoru. Tak bardzo zależało mu, by jego
przyjaciele nie musieli się martwić, że ten niezwykle uzdolniony aktor odgrywał
przed nimi doskonały spektakl, choć był na granicy wytrzymałości i choroba
miała go już w swej mocy.
- Wszyscy jesteście idiotami na swój sposób – pomyślał Law, zmieniając
okład pacjentowi.
Godziny mijały im na doglądaniu chorego, aż w pewnym momencie Law w tym
zadaniu został sam. Chopper, zmęczony zapewne namiarem ostatnich przeżyć, a także
świadomością, że jego przyjaciel znajduje się w rękach dobrego lekarza,
odpłynął w krainę snów. Law w żadnym stopniu nie miał mu tego za złe, odebrał
to wręcz jako wyraz zaufania renifera wobec Chirurga Śmierci nie tylko jako
doktora, ale także sojusznika.
- Dzień dobry – z rozmyślań wyrwał Lawa słaby głos pacjenta, lekko się
załamujący, jednak podsycony weselszym tonem, może nawet trochę kryjącym w
sobie nutkę zaczepności.
- Do dnia jeszcze daleko. Mamy środek nocy – odpowiedział dość srogim
głosem, przyglądając się choremu. – Potrzebujesz czegoś?
- Wody, pić mi się chce i to cholernie – rzucił stanowczo, jednocześnie
próbując unieść się trochę z łóżka i zająć pozycję półleżącą. Z pomocą
przyszedł mu Law, zobaczywszy, że kuk nie ma w sobie jeszcze tyle energii na
swobodne poruszanie się. Po chwili podtrzymany lekko przez doktora pacjent,
zaspokoił pragnienie szklanką wody, po czym ponownie opadł bez sił na łóżko. –
Dzięki.
- Twój organizm szybko wraca do normy – rzekł Law w odpowiedzi, jakby
zupełnie ignorując podziękowania kuka. – Myślałem, że dopiero następnego dnia
się obudzisz.
- Nie dość, że budzę się wcześniej, to jeszcze ośmielam się mieć jakieś
pretensje. Okropny ze mnie typ – zaśmiał się, lecz jego rozmówca odgadł prędko,
że Czarnonogi chce ukryć jakoś swoje zażenowanie nie tylko z powodu choroby,
czyniącej z niego bezradnego, ale także zdemaskowaniu przez nowego sojusznika
teatrzyku odgrywanego, podczas kolacji.
- Pacjentowi przysługują życzenia w granicach rozsądku, nawet takim
okropnym – odrzekł Law, po czym przysunął dłoń, by zdjąć okład z czoła
pacjenta, jednak długie palce Czarnonogiego zacisnęły na niej, uniemożliwiając
zamierzoną czynność.
- W takim razie, pozwolisz, że potrzymam cię trochę za rękę – powiedział,
a w jego głosie Law wyczuł coś w rodzaju radości, gdy odkrył w jakie
zakłopotanie wprowadził doktora.
- Diabelskie poczucie humoru – pomyślał wówczas, jednak żadne słowa nie
wydostały się z jego ust, pozwolił pacjentowi kontynuować zabawę.
- Masz duże dłonie, wiesz? Lubię je, nawet te tatuaże na nich nie są
takie złe.
- Czyżby gorączka ci się podwyższyła? – spytał zirytowany lekarz,
przymykając oczy, lecz pozwolił, by długie palce kuka dalej wodziły po jego
dłoni.
- Chyba nie, mam wrażenie, że czuję się znacznie lepiej. Ale w końcu to
ty tu jesteś lekarzem, więc pewnie znasz się na tym i owym – odpowiedział
złośliwym tonem, jednak zanim Law zdążył jakkolwiek zareagować, pacjent mówił
dalej – to było zbyt uszczypliwe, nie chciałem uderzyć w twoją ambicję. Wiesz,
że ty i Luffy nie jesteście wcale tacy różni? Heh, chyba powinienem bardziej
uważać na słowa. Zdecydowanie, za dużo mówię.
No, ale po prostu lubię duże dłonie – dodał na zakończenie swojej
chaotycznej wypowiedzi, po czym westchnął głęboko, poznając jakieś nieopisanej
ulgi.
Potem nastąpiła chwila ciszy. Law po prostu nie wiedział, co powiedzieć lub zrobić powinien.
Zaskoczenie słowami Czarnonogiego było zapewne wyraźnie wypisane na jego
twarzy, lecz nie mógł go ukryć w żaden sposób. Nie potrafił także stwierdzić, co bardziej w ten stan go
wprawiło – porównanie do Słomkowego czy fakt, że kuk ciągle bawi się jego
dłonią, będąc przy tym śmiertelnie poważny. Ten człowiek jest zdecydowanie zbyt
bezpośredni, pomyślał Law, spoglądając na swojego pacjenta. W końcu nie mogąc zrobić
nic więcej, tylko opadł na stołek obok łóżka i pozostawił swoją dłoń w tym
samym miejscu.
- Wiesz, to ta gorączka sprawia, że gadam tyle głupot – powiedział
pierwszy Czarnonogi, by przerwać nieznośną dla nich ciszę, potęgującą atmosferę
niewygodnego skrępowania.
- Pewnie bez niej taki śmiały w działaniu byś nie był – stwierdził ze
złośliwym uśmiechem Law.
- Pewnie nie, dlatego, korzystając z tego cudownego stanu, zrobię coś,
czego po wyleczeniu nie mógłbym zrobić. Zbyt trzeźwy miałbym wtedy umysł – mówił żartobliwym tonem, a w głosie choć
nadal słabym, znać się dało z każdą chwilą coraz więcej energii. – Dziękuję za
pomoc.
Law uniósł głowę i spojrzał na niego, zaś po raz drugi w bardzo krótkim
czasie na jego twarzy zakwitł wyraz czystego zdziwienia. Lazurowe tęczówki,
które kilka godzin temu strzelały w niego piorunami, teraz wypełnione były
szczerą wdzięcznością. Cała sytuacja wydawała mu się w tym momencie bardzo
komiczną i nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął szczerym śmiechem, na tyle
głośnym, że później zdawało mu się niewiarygodnym, iż nie zakłócił on słodkiego
snu Choppera.
- Kolego Czarnonogi, naprawdę potrafisz zaskakiwać – powiedział w końcu,
po tym jak uspokoił się.
- To samo mogę teraz powiedzieć o tobie, nie sądziłem, że w kiedykolwiek
usłyszę tego ponurego Chirurga Śmierci o skwaszonej minie śmiejącego się. Świat
jest widocznie pełen niespodzianek – odrzekł, ziewając przeciągle.
- O ich brak się nie obawiam, jednak o twój stan zdrowia zdecydowanie
bardziej jestem zaniepokojony, więc może po prostu… - zaczął, jednak po chwili
posłyszał cichy, spokojny oddech, będący efektem równomiernego unoszenia się
klatki piersiowej. – Tak, masz racje. Sen to najlepsze lekarstwo. Też z niego
skorzystam, kolego Czarnonogi. Obawiam się, że na Dressrosie nie będzie czasu
na podobne przyjemności – dokończył w myślach, po czym sam usnął, siedząc na stołku obok łóżka i wciąż
pozwalając trzymać swą dłoń w uścisku zgrabnych palców Czarnonogiego.
Nie wiedział, jak nazwać uczucia, jakie wówczas się w nim obudziły – w końcu na ojcowskie było dla niego za
wcześnie, z empatią przynależną lekarzom nie porównałby ich, więc może dawno
uśpione oddanie braterskie, o którym myślał, że opuściło go ostatecznie po
stracie Lami? Na ten moment pozostało to dla niego jeszcze jedną tajemnicą,
dorzuconą do worka zagadek, czekających na rozwiązanie, kiedy przyjdzie na nie
czas.
***
Następnego ranka spokój wszystkich w gabinecie został niespodziewanie
naruszony, a powodem zamętu był nie kto inny jak kapitan Słomkowych. Radosny
krzyk Luffiego obudził wszystkich i sprawił, że Law prawie spadł ze swojego
stołka. Dopiero po chwili poczuł, że jego dłoń w ciągu całej nocy nie zmieniła
swej pozycji i wciąż tkwi w uścisku palców kuka.
- Oi, Trafek! Sanji to mój kuk! – zawołał Słomkowy, po czym znalazł się
już przy łóżku pacjenta, który już całkowicie obudzony, trzeźwym okiem
przyglądał się całemu otoczeniu.
- Nie jestem niczyją własnością, cholerna Gumo! – odwarknął, lecz uśmiech
nawet wtedy nie schodził z tego radosnej twarzy, noszącej na sobie jeszcze
znamiona choroby, lecz jednocześnie wypogodzonej, dzięki spokojnie przespanej
nocy, a także troski ze strony przyjaciół.
- Sanji! Czujesz się już dobrze, nie? Będziesz gotował?! – wołał dalej w
podekscytowaniu Luffy, zupełnie ignorując słowa kuka.
- O jedzenie ci chodziło, ty cholerny Gumiaku! Wiedziałem!
- Sanji, spokojnie! Nie możesz się przemęczać! – tym razem głos zabrał w
końcu Chopper, zupełnie nie wczuwając się w grę, jaką prowadził kucharz ze swoim
kapitanem.
- Ty idioto! Sanji jest jeszcze za słaby, żeby gotować! – krzyknęła Nami,
która pojawiła się w pokoju równie niespodziewanie, co jej kapitan. Po chwili
zaś swoim zwyczajem uspokoiła natrętnego Słomkowego.
Law nawet nie uchwycił momentu, w którym
gabinet zapełnił się wszystkimi osobami obecnymi na statku. Podobnie tak
przy kolacji, przestrzeń wypełniła gwarna rozmowa, a śmiechy przeplatały się z
entuzjastycznymi krzykami zgromadzonych. Law,
przyglądając się Czarnonogiemu, spostrzegł, że ślady gorączki faktycznie
ustąpiły, a na jego twarzy widnieje promienny uśmiech. Jednak lepszym
świadectwem tego, co dzieje się w sercu kuka, były lazurowe tęczówki,
błyszczące nieukrytą radością na widok towarzyszy przygody. Energia i dobry
humor Słomkowych okazały się bardziej zaraźliwe niż ktokolwiek mógł
przypuszczać, bowiem pod ich wpływem także na twarz Lawa wstąpił mimowolnie
uśmiech - po trochu wyraz dezaprobaty
wobec zachowania zebranych, lecz w większej mierze będący szczerym przejawem
sympatii dla nowych sojuszników.
hehe dobre ... mogło być troszkę pikantniej :)
OdpowiedzUsuń