Autorka: Kanako
Korekta: Ayo3
Liczba rozdziałów: 1/2
Gatunek: yaoi
Para: AceSan
Ograniczenie wiekowe: +18
Pogoda jest paskudna,
tak jak jego samopoczucie. Na niebie dominują chmury, a słońca jak nie było
przed dwa dni z rzędu, tak i teraz go nie widać. Doskonale odzwierciedla
sfiksowany stan emocjonalny Ace’a, który ma ochotę powystrzelać jak kaczki tych
wszystkich popaprańców wyżej od niego.
Wychodzi ze
swojej stęchłej kanciapy, sycząc ze złości i klnąc na przemian, gdy pewien
debil w postaci seksownej blondyny znów spóźnia się z dostarczeniem mu raportu, skutecznie przy
tym utrudniając mu pracę. Wzdryga się odrobinę pod wpływem zimna, które
przenika go na wskroś, tym samym pobudzając do życia nieprzyjemne dreszcze.
Jest wkurwiony, przeziębiony i… wkurwiony. Potrzebuje do życia życiodajnej,
mocnej kawy, która postawi go na nogi i ewentualnie papierosa, zaciskanego
zazwyczaj przez idealnie wykrojone usta podporucznika. Wzdryga się,
dostrzegając go w towarzystwie cycatej pannicy, do której ślini się większość
facetów i nawet sam Portgas miał taki moment, gdy wodził za nią wzrokiem,
rozbierając ją przy tym w myślach. Teraz jednak obiekt jego zainteresowania zmienił
się i wyraźnie się obija.
Podchodzi tam,
jednak tak, że Sanji go nie dostrzega. Zbliża się, kładąc nagle dłoń na
ramieniu kochanka, zaciska na nim mocno palce. Każda inna osoba skuliłaby się
już z bólu, ale wie, że u tego typa nie zrejestruje takiej reakcji. Podnosi
niechętnie wzrok na brunetkę, która podnosi się i salutuje mu. Odpowiada
niedbale na ten gest.
— Jak myślisz,
średnio ile czasu potrzeba by przeciętny człowiek wkurwił się, gdy ktoś jawnie
zapomniał o złożeniu raportu? — mówi chłodnym, nieco drążącym głosem, a dłonie
go świerzbią, by zmieść uśmieszek z tych kuszących warg. Nie daje mu jednak
czasu na odpowiedź i szepta, ledwo poruszając ustami: — To teraz jeszcze
przeanalizuj sobie, ile czasu potrzeba, aby MNIE wkurzyć.
Sanji wyłapuje
wyraźnie wściekłość Portgasa, krzywi się, czując jak paznokcie mężczyzny wbijają
się w jego skórę, ale udaje niewzruszonego, przyzwyczajony już do takich, a nie
innych gestów. Zastanawia się przez chwilę, czy jego reakcja jest faktycznie
wywołana tym nieszczęsnym raportem, czy tym, że Ace przyłapuje go na gorącym
uczynku jawnego flirtu. Nie przynosi mu od razu tych gównianych bohomazów, bo
nie lubi dostarczać mu rozrywki w postaci swojego zmęczenia i pewnie dlatego
zgadza się na kawę, zaproponowaną przez koleżankę z jednostki, która wydaje się
o wiele atrakcyjniejszą opcją niż wizyta u niego, złożenie raportu i związana z
tym wszystkim dekoncentracja w formie kąśliwych uwag, czy też tego znajomego
spojrzenia, skąpanego w akcie pożądania, które nie znikło nawet po setce
spędzonych z nim nocy, ani tym bardziej podczas codziennego mijania się na
korytarzach w towarzystwie pojedynczych spojrzeń i tradycyjnych salutów. Noir,
mimo tego całego niezidentyfikowanego magnetyzmu, czasem woli zapobiegawczo
zamelinować się w swoich myślach i odseparować się od szorstkich dłoni i
agresywnych pocałunków, tłumacząc sobie tę separację obrączką pobłyskującą na
palcu, choć wierności nie była jego mocną stroną. Nie lubi czuć się jak przedmiot
porucznika, a te uczucie nawiedzało go za każdym razem, gdy jest więziony
ciasno w silnych ramionach i poddawany chwilą ukojenia, gdy popękane przez
wilgoć wargi zaciskają się na jego skórze, zostawiając na niej krwawe piętno
nocy, znikające dopiero po tygodniu, dwóch. Ace jest jak pieprzony pies
ogrodnika.
Zbiera się w
sobie, by w końcu mu coś powiedzieć, wbija spojrzenie w mentolowego papierosa,
na którym zostaje ślad czerwonej szminki i wygina usta w charakterze uśmiechu.
Fascynacja jej osobą wyparowała dawno i nie wróciła nigdy. Jest przyjaciółką
jego zaginionej żony, dlatego doskonale pamięta błękit jej oczu, teraz
wyblakły, przechodzący w szarość, będący dla niego symbolem przemijania.
— Możesz
złożyć na mnie skargę, panie poruczniku — mówi spokojnie, zaciskając usta na
ścianie filiżanki, z której wyparowało całe ciepło. — Albo spędzić miło wieczór
— dodaje, uśmiechając się delikatnie do dziewczyny w geście uspokojenia, coby
nie czuła się przytłoczona tym pseudo groźnym spojrzeniem i złowieszczą aurą,
którą roztacza wokół siebie żądny mordu Ace.
Portgas jest
groźny jak cholera, to nie ulega żadnym wątpliwością, a okazywanie mu czegoś
tak racjonalnego jak strach jeszcze bardziej nakręcało go do agresji, czego
Sanji unikał jak ognia, sprawiając wrażenie człowieka obojętnego na jego tanie
zagrania rodem z akademii wojskowej, chociaż niewątpliwie porucznik przy
dobrych chęciach może rozszarpać na kawałki. Noir zastanawia się, czy w takim
wypadku wykazywałby akt nieposłuszeństwa i sprzeciwu, i szczerze w to wątpi.
Jest zmęczony wojną.
—
Złożenie na ciebie skargi nie da
odpowiedniego rezultatu, a jedynie skończy się źle dla mnie — stwierdza jego
rozmówca, pewny, że gdyby coś takiego zrobił, Sanji zemściłby się najbardziej
dotkliwie i znalazłby się poza jego zasięgiem, a tego woli uniknąć za wszelką
cenę.
— Tu masz
raport. — Noir wskazuje niezrażony na teczkę, opatrzoną dzisiejszą datą. —
Jeśli chciałeś usłyszeć mój głos, wystarczyło
powiedzieć, a nie wyżywać się na moim ramieniu, które swoją drogą musi
być funkcjonalne — mówi z jawną nutką niechęci adresowaną w kierunku tego
człowieka.
Ace się znów
krzywi, próbując sobie teraz wmówić, że jego wściekłość jest napędzana przez
ten zakichany raport, a nie to, że jego kobieta siedzi z tą przeklętą dmuchaną
lalą. No dobra, jest zaborczy, nawet bardzo, jest zdolny do okazania zazdrości
i pilnuje to, co należało do niego, a Noir bez wątpienia jest na szczycie listy
rzeczy, które nikt nie powinien ruszać poza nim.
Dłoń dotąd
mocno zaciśnięta na ramieniu mężczyzny, teraz rozluźnia się powoli, ale Portgas
nie odsuwa ręki, a jedynie przenosi ją na kark swojej ofiary, jaką bez
wątpienia staje się ten tu. Pociera
lekko kciukiem jego kark, jest to ruch dedykowany tylko mu. Pełni rolę
deklaracji załamania wrogości i agresji
jaką roztacza wokół siebie, gdy nie ma w pobliżu blondyny.
— Twój głos
jest zbędny, chociaż przyznam, że słuchanie go w pewnym sytuacjach jest
doprawdy ciekawe — warczy, ale nie brakuje w tym zwyczajowej dwuznaczności.
Jest pewien, że Sanji w lot zrozumie o co mu chodzi. — Skończ kawę i za
kwadrans u mnie, musimy pogadać... podporuczniku – wydaje poleceniem tonem
nieznoszącym sprzeciwu i lepiej by było, gdyby Noir wykazał się posłuszeństwem,
bo Portgas nie ma dziś motywacji by długo się z nim użerać.
Po drodze do
gabinetu, rezygnuje z kawy i kupuje paczkę fajek. Przed pojawieniem się w nim
Noira kończy jedną i zapala drugą, a po usłyszeniu pukania w drzwi pet ląduje w
opróżnionej puszcze po piwie. Nie odzywa się, wiedząc kto zaraz pojawi się na
progu. Opiera ciężkie buciory o blat biurka, zawalonego zresztą stertami
papierzysk, wbijając spojrzenie w drzwi. Spojrzenie jakie zostaje mu rzucone po
otwarciu ich, podjudza nieco jego gniew, jednak maskuje go pod maską pozornego
spokoju, który zawsze jest u niego najbardziej fałszywą rzeczą.
Zdejmuje po
chwili nogi z blatu i podnosi się z miejsca, by obejść stojący mu na drodze mebel
i znaleźć się przy Sanjim. Unosił zaciśniętą pięść, ale rozluźnia zaraz palce.
Widać jak walczy o oponowanie. Łapie podporucznika z kark i pociąga go bliżej,
całując go mocno. Drugą dłoń przesuwa po jego lewym policzku, zatrzymując ją na
finezyjnie zakręconej brwi.
— Nie znoszę
cię, Noir — cedzi przez zęby i znów przyciska szorstkie usta do odpowiedniczek wojskowego,
dopiero po tym odsuwa się od niego trochę, opierając się tyłkiem o krawędzi
biurka. Często powtarza mu, że go nienawidzi, nie znosi, że go denerwuje, ale
tak naprawdę bardziej sobie chce to wmówić. — Zacznij mnie słuchać — mamrocze
tylko.
— To wszystko
co masz mi do powiedzenia, panie poruczniku? — pyta Noir, udając niewzruszonego
na jego pocałunki, choć to mija się z prawdą. Wszystko się w nim gotuje. Chce
więcej i więcej. Chce poczuć pod palcami dreszcze, ciepło. Chce być zasypany
pocałunkami, ugryzieniami, malinkami. Wszystkim, co udowodni mu, że jeszcze
żyje, a uczucia, które pała do tej chodzącej destrukcji, pieprzonej bomby
atomowej właśnie takie są. Żywe. Tłumią wszystko. Zagłuszają dźwięk wystrzałów,
widok trupów, płacz i zgrzytanie zębów. Uciszają wyrwy na sumieniu, dając chęć
na dalsze życie.
Nienawidź
mnie jeszcze bardziej, przemyka mu przez myśl, słysząc te wyznanie. Znienawidź
mnie każdym mięśniem, każdą komórką, całym sobą. Znienawidź mnie tak bardzo, że
zapragniesz mojej śmierć, chwyć za spust, syczy we własnej głowie, chcę coś w końcu poczuć.
— Jutro
wysyłają mnie na front — mówi wprost w te rozwarte, wykrzywione w grymasie
wściekłości wargi. — Muszę być wypoczęty — dodaje, aluzyjnie dając mu do
zrozumienia, że jego miejsce jest teraz w łóżku bez zbędnego towarzystwa w
postaci kochanka, ewentualnie z papierosem w zębach.
Ace drży,
słysząc to i przez moment w tych zwykle zimnych oczach błyszczy niepokój.
Całuje go jeszcze raz, mocno, żarliwie.
— Uważaj tam na
siebie, nie daj się zabić — szepcze mu prosto do ucha, łapiąc je na moment
zębami. Ace najchętniej nie wypuszczałby go teraz, nie tak szybko, jednak wie,
że jeśli zatrzyma go tutaj, przyczyni się do zmęczenia mężczyzny. Każdy wie, że
zmęczony żołnierz bardzo szybko staje się martwym żołnierzem. Obojętność
Sanjiego, nawet jeśli tylko powierzchowna,
działała na nerwy Ace’owi, dziś wyjątkowo nie chce jego obojętności,
chce zobaczyć jakiekolwiek emocje u niego. Jednak nie zostaje nic i to chyba
załamuje jego gniew. Patrzy na niego,
łapiąc ciężko powietrze, jakby był zmęczony czymś, co wydarzyło się ledwo przed
chwilą.
— Kto wie.
Może uratujesz mi tam tyłek — odpowiada podporucznik, całując w przelocie
przesiąknięte tytoniem wargi. Nie spodziewa
się powrotu z frontu. Wysyłając go w strefę, z której rzadko wracano w
całości. Czasem wracała noga, albo ręka, a czasem zostawała tylko dziura w postaci pustki w sercach
bliskich zaginionego, to go jednocześnie pociesza i martwi zarazem. Nie chce
takiej śmierci swojego oddziału. Oni mają kochanki, matki, siostry, żony. Sanji
oprócz Ace’a i wojny nie ma nic, z tym,
że wojna się kiedyś skończy, a Portgas zawsze może wymienić go na lepszy model,
czego podporucznik się w duchu obawia.
— Dobranoc,
poruczniku — odpowiada i salutuje tym swoim oficjalnym tonem, od którego nie
pobrzmiewa już szacunek, a rutyna wypowiadania zwrotów grzecznościowych każdego
dnia.
Zanim wychodzi
robi coś, czego być może nie powinien, zdradzając tym samym swoje przywiązanie
do mężczyzny. Zamyka jego usta w zaborczym pocałunku, wciskając pomiędzy zęby
porucznika język. To trwa tylko chwilę,
w drugiej jest już za drzwiami, wzdychając ciężko i mając nadzieję, że jednak
jeszcze kiedyś poczuje strukturę tych warg, przeżartych przez doświadczenie.
Ten gest jednak nosi za sobą gorycz pożegnania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz