8 marca 2015

[Opowiadanie] Pies ogrodnika - Część 1

Tytuł: Pies ogrodnika
Autorka: Kanako
Korekta: Ayo3
Liczba rozdziałów: 1/2
Gatunek: yaoi
Para: AceSan
Ograniczenie wiekowe: +18



Pogoda jest paskudna, tak jak jego samopoczucie. Na niebie dominują chmury, a słońca jak nie było przed dwa dni z rzędu, tak i teraz go nie widać. Doskonale odzwierciedla sfiksowany stan emocjonalny Ace’a, który ma ochotę powystrzelać jak kaczki tych wszystkich popaprańców wyżej od niego.
Wychodzi ze swojej stęchłej kanciapy, sycząc ze złości i klnąc na przemian, gdy pewien debil w postaci seksownej blondyny znów spóźnia  się z dostarczeniem mu raportu, skutecznie przy tym utrudniając mu pracę. Wzdryga się odrobinę pod wpływem zimna, które przenika go na wskroś, tym samym pobudzając do życia nieprzyjemne dreszcze. Jest wkurwiony, przeziębiony i… wkurwiony. Potrzebuje do życia życiodajnej, mocnej kawy, która postawi go na nogi i ewentualnie papierosa, zaciskanego zazwyczaj przez idealnie wykrojone usta podporucznika. Wzdryga się, dostrzegając go w towarzystwie cycatej pannicy, do której ślini się większość facetów i nawet sam Portgas miał taki moment, gdy wodził za nią wzrokiem, rozbierając ją przy tym w myślach. Teraz jednak obiekt jego zainteresowania zmienił się i wyraźnie się obija.
Podchodzi tam, jednak tak, że Sanji go nie dostrzega. Zbliża się, kładąc nagle dłoń na ramieniu kochanka, zaciska na nim mocno palce. Każda inna osoba skuliłaby się już z bólu, ale wie, że u tego typa nie zrejestruje takiej reakcji. Podnosi niechętnie wzrok na brunetkę, która podnosi się i salutuje mu. Odpowiada niedbale na ten gest.
— Jak myślisz, średnio ile czasu potrzeba by przeciętny człowiek wkurwił się, gdy ktoś jawnie zapomniał o złożeniu raportu? — mówi chłodnym, nieco drążącym głosem, a dłonie go świerzbią, by zmieść uśmieszek z tych kuszących warg. Nie daje mu jednak czasu na odpowiedź i szepta, ledwo poruszając ustami: — To teraz jeszcze przeanalizuj sobie, ile czasu potrzeba, aby MNIE wkurzyć.
Sanji wyłapuje wyraźnie wściekłość Portgasa, krzywi się, czując jak paznokcie mężczyzny wbijają się w jego skórę, ale udaje niewzruszonego, przyzwyczajony już do takich, a nie innych gestów. Zastanawia się przez chwilę, czy jego reakcja jest faktycznie wywołana tym nieszczęsnym raportem, czy tym, że Ace przyłapuje go na gorącym uczynku jawnego flirtu. Nie przynosi mu od razu tych gównianych bohomazów, bo nie lubi dostarczać mu rozrywki w postaci swojego zmęczenia i pewnie dlatego zgadza się na kawę, zaproponowaną przez koleżankę z jednostki, która wydaje się o wiele atrakcyjniejszą opcją niż wizyta u niego, złożenie raportu i związana z tym wszystkim dekoncentracja w formie kąśliwych uwag, czy też tego znajomego spojrzenia, skąpanego w akcie pożądania, które nie znikło nawet po setce spędzonych z nim nocy, ani tym bardziej podczas codziennego mijania się na korytarzach w towarzystwie pojedynczych spojrzeń i tradycyjnych salutów. Noir, mimo tego całego niezidentyfikowanego magnetyzmu, czasem woli zapobiegawczo zamelinować się w swoich myślach i odseparować się od szorstkich dłoni i agresywnych pocałunków, tłumacząc sobie tę separację obrączką pobłyskującą na palcu, choć wierności nie była jego mocną stroną. Nie lubi czuć się jak przedmiot porucznika, a te uczucie nawiedzało go za każdym razem, gdy jest więziony ciasno w silnych ramionach i poddawany chwilą ukojenia, gdy popękane przez wilgoć wargi zaciskają się na jego skórze, zostawiając na niej krwawe piętno nocy, znikające dopiero po tygodniu, dwóch. Ace jest jak pieprzony pies ogrodnika.
Zbiera się w sobie, by w końcu mu coś powiedzieć, wbija spojrzenie w mentolowego papierosa, na którym zostaje ślad czerwonej szminki i wygina usta w charakterze uśmiechu. Fascynacja jej osobą wyparowała dawno i nie wróciła nigdy. Jest przyjaciółką jego zaginionej żony, dlatego doskonale pamięta błękit jej oczu, teraz wyblakły, przechodzący w szarość, będący dla niego symbolem przemijania.
— Możesz złożyć na mnie skargę, panie poruczniku — mówi spokojnie, zaciskając usta na ścianie filiżanki, z której wyparowało całe ciepło. — Albo spędzić miło wieczór — dodaje, uśmiechając się delikatnie do dziewczyny w geście uspokojenia, coby nie czuła się przytłoczona tym pseudo groźnym spojrzeniem i złowieszczą aurą, którą roztacza wokół siebie żądny mordu Ace.
Portgas jest groźny jak cholera, to nie ulega żadnym wątpliwością, a okazywanie mu czegoś tak racjonalnego jak strach jeszcze bardziej nakręcało go do agresji, czego Sanji unikał jak ognia, sprawiając wrażenie człowieka obojętnego na jego tanie zagrania rodem z akademii wojskowej, chociaż niewątpliwie porucznik przy dobrych chęciach może rozszarpać na kawałki. Noir zastanawia się, czy w takim wypadku wykazywałby akt nieposłuszeństwa i sprzeciwu, i szczerze w to wątpi. Jest zmęczony wojną.
— Złożenie  na ciebie skargi nie da odpowiedniego rezultatu, a jedynie skończy się źle dla mnie — stwierdza jego rozmówca, pewny, że gdyby coś takiego zrobił, Sanji zemściłby się najbardziej dotkliwie i znalazłby się poza jego zasięgiem, a tego woli uniknąć za wszelką cenę.
— Tu masz raport. — Noir wskazuje niezrażony na teczkę, opatrzoną dzisiejszą datą. — Jeśli chciałeś usłyszeć mój głos, wystarczyło  powiedzieć, a nie wyżywać się na moim ramieniu, które swoją drogą musi być funkcjonalne — mówi z jawną nutką niechęci adresowaną w kierunku tego człowieka.
Ace się znów krzywi, próbując sobie teraz wmówić, że jego wściekłość jest napędzana przez ten zakichany raport, a nie to, że jego kobieta siedzi z tą przeklętą dmuchaną lalą. No dobra, jest zaborczy, nawet bardzo, jest zdolny do okazania zazdrości i pilnuje to, co należało do niego, a Noir bez wątpienia jest na szczycie listy rzeczy, które nikt nie powinien ruszać poza nim.
Dłoń dotąd mocno zaciśnięta na ramieniu mężczyzny, teraz rozluźnia się powoli, ale Portgas nie odsuwa ręki, a jedynie przenosi ją na kark swojej ofiary, jaką bez wątpienia staje się ten tu. Pociera  lekko kciukiem jego kark, jest to ruch dedykowany tylko mu. Pełni rolę deklaracji  załamania wrogości i agresji jaką roztacza wokół siebie, gdy nie ma w pobliżu blondyny.
— Twój głos jest zbędny, chociaż przyznam, że słuchanie go w pewnym sytuacjach jest doprawdy ciekawe — warczy, ale nie brakuje w tym zwyczajowej dwuznaczności. Jest pewien, że Sanji w lot zrozumie o co mu chodzi. — Skończ kawę i za kwadrans u mnie, musimy pogadać... podporuczniku – wydaje poleceniem tonem nieznoszącym sprzeciwu i lepiej by było, gdyby Noir wykazał się posłuszeństwem, bo Portgas nie ma dziś motywacji by długo się z nim użerać.
Po drodze do gabinetu, rezygnuje z kawy i kupuje paczkę fajek. Przed pojawieniem się w nim Noira kończy jedną i zapala drugą, a po usłyszeniu pukania w drzwi pet ląduje w opróżnionej puszcze po piwie. Nie odzywa się, wiedząc kto zaraz pojawi się na progu. Opiera ciężkie buciory o blat biurka, zawalonego zresztą stertami papierzysk, wbijając spojrzenie w drzwi. Spojrzenie jakie zostaje mu rzucone po otwarciu ich, podjudza nieco jego gniew, jednak maskuje go pod maską pozornego spokoju, który zawsze jest u niego najbardziej fałszywą rzeczą.
Zdejmuje po chwili nogi z blatu i podnosi się z miejsca, by obejść stojący mu na drodze mebel i znaleźć się przy Sanjim. Unosił zaciśniętą pięść, ale rozluźnia zaraz palce. Widać jak walczy o oponowanie. Łapie podporucznika z kark i pociąga go bliżej, całując go mocno. Drugą dłoń przesuwa po jego lewym policzku, zatrzymując ją na finezyjnie zakręconej brwi.
— Nie znoszę cię, Noir — cedzi przez zęby i znów przyciska szorstkie usta do odpowiedniczek wojskowego, dopiero po tym odsuwa się od niego trochę, opierając się tyłkiem o krawędzi biurka. Często powtarza mu, że go nienawidzi, nie znosi, że go denerwuje, ale tak naprawdę bardziej sobie chce to wmówić. — Zacznij mnie słuchać — mamrocze tylko.
— To wszystko co masz mi do powiedzenia, panie poruczniku? — pyta Noir, udając niewzruszonego na jego pocałunki, choć to mija się z prawdą. Wszystko się w nim gotuje. Chce więcej i więcej. Chce poczuć pod palcami dreszcze, ciepło. Chce być zasypany pocałunkami, ugryzieniami, malinkami. Wszystkim, co udowodni mu, że jeszcze żyje, a uczucia, które pała do tej chodzącej destrukcji, pieprzonej bomby atomowej właśnie takie są. Żywe. Tłumią wszystko. Zagłuszają dźwięk wystrzałów, widok trupów, płacz i zgrzytanie zębów. Uciszają wyrwy na sumieniu, dając chęć na dalsze życie.
Nienawidź mnie jeszcze bardziej, przemyka mu przez myśl, słysząc te wyznanie. Znienawidź mnie każdym mięśniem, każdą komórką, całym sobą. Znienawidź mnie tak bardzo, że zapragniesz mojej śmierć, chwyć za spust, syczy we własnej głowie, chcę coś w końcu poczuć.
— Jutro wysyłają mnie na front — mówi wprost w te rozwarte, wykrzywione w grymasie wściekłości wargi. — Muszę być wypoczęty — dodaje, aluzyjnie dając mu do zrozumienia, że jego miejsce jest teraz w łóżku bez zbędnego towarzystwa w postaci kochanka, ewentualnie z papierosem w zębach.
Ace drży, słysząc to i przez moment w tych zwykle zimnych oczach błyszczy niepokój. Całuje go jeszcze raz, mocno, żarliwie.
— Uważaj tam na siebie, nie daj się zabić — szepcze mu prosto do ucha, łapiąc je na moment zębami. Ace najchętniej nie wypuszczałby go teraz, nie tak szybko, jednak wie, że jeśli zatrzyma go tutaj, przyczyni się do zmęczenia mężczyzny. Każdy wie, że zmęczony żołnierz bardzo szybko staje się martwym żołnierzem. Obojętność Sanjiego, nawet jeśli tylko powierzchowna,  działała na nerwy Ace’owi, dziś wyjątkowo nie chce jego obojętności, chce zobaczyć jakiekolwiek emocje u niego. Jednak nie zostaje nic i to chyba załamuje jego  gniew. Patrzy na niego, łapiąc ciężko powietrze, jakby był zmęczony czymś, co wydarzyło się ledwo przed chwilą.
— Kto wie. Może uratujesz mi tam tyłek — odpowiada podporucznik, całując w przelocie przesiąknięte tytoniem wargi. Nie spodziewa  się powrotu z frontu. Wysyłając go w strefę, z której rzadko wracano w całości. Czasem wracała noga, albo ręka, a czasem zostawała  tylko dziura w postaci pustki w sercach bliskich zaginionego, to go jednocześnie pociesza i martwi zarazem. Nie chce takiej śmierci swojego oddziału. Oni mają kochanki, matki, siostry, żony. Sanji oprócz Ace’a i wojny nie ma  nic, z tym, że wojna się kiedyś skończy, a Portgas zawsze może wymienić go na lepszy model, czego podporucznik się w duchu obawia.
— Dobranoc, poruczniku — odpowiada i salutuje tym swoim oficjalnym tonem, od którego nie pobrzmiewa już szacunek, a rutyna wypowiadania zwrotów grzecznościowych każdego dnia.
Zanim wychodzi robi coś, czego być może nie powinien, zdradzając tym samym swoje przywiązanie do mężczyzny. Zamyka jego usta w zaborczym pocałunku, wciskając pomiędzy zęby porucznika  język. To trwa tylko chwilę, w drugiej jest już za drzwiami, wzdychając ciężko i mając nadzieję, że jednak jeszcze kiedyś poczuje strukturę tych warg, przeżartych przez doświadczenie. Ten gest jednak nosi za sobą gorycz pożegnania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz