Podtytuł: Dark in My imagination
Autor: Cifer D.Yumi
Korekta: Ayo3
Liczba rozdziałów: 2/?
Gatunek: yaoi, dramat
Para: ZoroxSanji+Law
Ograniczenie wiekowe: 18+
Dedykacja: Troszkę się naczekałaś aż to ujrzy światło dzienne, prawda Tori? ♥
Piosenka przewodnia: Of Verona - Dark In My Imagination
Zapraszam na nieco brutalniejszą, drugą część Shadows.
-
Może w końcu zdradzisz imiona swoich cieni?
Pytanie
huczało mu w głowie, jak jakaś mantra, jednak jego piąstki dalej biły w szkło,
mocniej i mocniej, wystraszone, obolałe. Płakał, płakał tak przeraźliwie, a
każdy pojedynczy szloch uciekał w przestrzeń celi, która w jednym z miejsc
miała jeszcze trochę krwi i żyłkę z głowy ukochanego, która wyginała się
abstrakcyjnie zabawnie, jednak Sanjiego to na pewno nie bawiło. Drapał po celi,
a jego paznokcie się łamały. Zaczął kaszleć, plując śliną, która go w tym
momencie zapiekła. Kopnął w miejsce, gdzie powinny być drzwi, jednak teraz nie
drgnęły.
Zoro!
-
Laaaaw!
Wychrypiały
jego zaschnięte wargi, a reszta ciała skuliła się w przerażony kłębek. Nie
chciał patrzeć na to, co zostało z umięśnionego, ukochanego ciała Zoro. Gdzieś
w głębi powtarzał sobie, że to koszmar otoczony łatami, krwią. Chwycił się za
tył głowy, drapiąc miejsce, gdzie niegdyś miał wszytą plastikową maskę z
sześcioma dziurkami na oddech, jednak gdy tu trafił, zdjeli mu ją… Nie ,wyrwali
brutalnie. Wtedy też krzyczał, jednak nie tak donośnie. Resztki łez popłynęły
po podłodze. Przed jego zapuchniętym wzrokiem pojawił się czarny obcas, który z
obrzydzeniem kopnął zwłoki. Gałka oczna niczym piszcząca piłeczka szczeniaka
poturlała się w głąb sali.
-
Jesteś piękny nawet w takim stanie, Sanji.
Przeciągnął
sylaby imienia więźnia, a potem cichutko się roześmiał, rysując palcem na
szybie serduszko w miejscu, gdzie była krew. Najpierw malutkie, a później nieco
większe. Uniósł palec na ciecz i wytarł ją o biały kitel. W jego mniemaniu była
paskudna, zbyt jasna, chodź odrobinę zakrzepła. Leniwie odwrócił wzrok, by
przyjrzeć się Roronorze. Powoli będzie się tutaj rozkładał, gdy zabierze
Sanjiego do siebie, do domu, ukryje go i będzie trzymać tylko dla siebie. No
przecież oboje tego chcieli, prawda? Jednak nie dał poznać po sobie o czym
myśli, jedynie ułożył sobie wygodnie swoją łaciatą czapkę na głowie i zapukał w
szybę, podobnie jak puka się w szklane klatki zwierzętom w zoo. Blondyn
wyglądał teraz jak małe wystraszone zwierzę. Ach, cudownie.
-
Jesteś piękny, obsesyjnie piękny.
Rozmazał
palcami serca, dotykając na szybie miejsca, gdzie była różowa twarz młodego
mężczyzny. Spojrzała na Trafalgara z jawną pogardą, jednak zaraz znów opadła na
przyjemnie chłodną podłogę. Nie miał siły na opór, czuł jakby sam umierał. Nie
sprzeciwiał się, gdy wszedł do celi, gdy zabrał go na ręce, gdy zaczął całować
łzy. Zero sprzeciwu. Umierał, jak Zoro. W ramionach Lawa został szmacianą lalką
do zabawy, dokładnie rzecz biorąc, dopiero nią zostanie. Czuł to, czuł jak
palce lekarza dotykają jego ciała w ten irracjonalnie pożądliwy sposób. Wolno
ruszyli przed siebie, idąc wzdłuż korytarza, w którym unosił się dziwaczny odór,
wpychający się do nozdrzy. Sanji uchylił przymknięte wcześniej powieki. Nie
chciał patrzeć na Lawa, a już tym bardziej na to, co ujrzał w tym momencie. Po
kolei, na każdym z krzeseł ktoś siedział. Jeden miał wyrwany mózg, ktoś inny
ręce i nogi, tak że został sam tułów. Siedem ciał w rządku, ubranych w kolory
tęczy i identycznie ułożonych. Czy Sanji krzyknął? Nie, nie miał tchu by wydać
z siebie jakiś dźwięk, jakikolwiek. Nagle poczuł jak Trafalgar go sobie
poprawia i trzyma pod pachami, podstawiając pod resztki ciała chłopca, może
dziewiętnastoletniego. Miał wycięte miejsce na usta i wypchane słomą ubranie.
-
By nie mógł nigdy więcej cię okłamywać.
Następne
ciało.
Zapach
zgniłych pomarańczy mógł dotrzeć do ich nozdrzy, wpleciony w wyblakłe,
rudawo-krwiste włosy, które częściowo wycięte, leżały u stóp martwej kobiety.
Miała wyciętą jedną pierś, a na udach skórki owocu, jakby ktoś wcześniej
urządził sobie tu ucztę.
Trzecie.
Organy
które wyciekały z rozciętego brzucha były obsypane prochem strzelniczym, niczym
świetnie doprawione mięso. Chłopak miał dodatkowo wbite dwa rewolwery,
odpowiednio po prawej i lewej stronie głowy w dobrze dobranym kolorze jasnej
zieleni.
Czwarte.
Zaledwie
dziecko, kilkuletnie, wyglądało, jakby spało z rozłożonymi rękoma. Z tą różnicą,
że jego martwe ciało było nabite na majestatycznie zakręcone rogi jelenia.
Wtedy Sanjiemu zakręciło się w głowie.
-
Przestań… La...
Podsunął
go do piątego ciała. Tym razem kobieta, o wiele starsza od tej pierwszej. Miała
doszyte kończyny, niczym upiorny wachlarz wystawały z każdego członu jej ciała.
Do tego miała powyginane palce, które układały się w pierwszą literkę imienia
blondyna. Musiała krzyczeć, gdy jej to robił, bo miała usta otworzone szeroko w
bólu.
Szóste.
Mężczyzna
z wszytymi częściami ciała rekina, maską wbitą do twarzy, całkowicie nagi. Miał
kilka gwiazdek wyrysowanych scyzorykiem, który na końcu miał go wbity w czoło.
Oblany został niebieską farbą.
Ostatnie,
siódme.
Był
bez głowy, która przerobiona była na rączkę skrzypiec, po których spływały
żyłki i resztki mięsa. Law usadził sobie Sanjiego na ziemi zaś sam zabrał
smyczek, by zagrać upiorną pieśń. Była wolna, drażniąca uszy, ale Trafalgar
grał dalej, przeistaczając nuty w szybsze, mniej naganne, jednocześnie tracące
na płynności, a gdy skończył, stał przez chwilę, jakby oczekiwał oklasków,
których nie dostał. Och, gdzie brawa?
-
Są piękni, prawda?
Przytulił
do siebie wątłe ciałko, które dało radę tylko płakać, więc przyłożył usta do
chudego policzka i scałował każdą słonawą kroplę. Nie powstrzymał dłoni, która
wyswobodziła się i chwyciła coś, co leżało najbliżej. Resztki słomy, które
wtulił w siebie łkając, miętosił między palcami wystraszony, zły, bezradny.
Tyle emocji kotłowało się w tym malutkim ciałku, które nie było w stanie nawet
już śnić. Mówił coś pozbawionego formy, że chce ich z powrotem, że chce spać,
że nie chce Lawa, że się boi, mruczał i mruczał cichuteńką modlitwę do samego
siebie. Przecież bóg po czymś takim na pewno nie mógł istnieć. Tak minęli
mnóstwo białych ścian, niejasnych pokoi, podeptane kończyny, zwykłe, puste
gabinety, a Law go trzymał, niczym swe upragnione trofeum, którego nie mógł
przestać całować. Dotykał wargami bladych, niemal sinych kończyn, głaskał
pośladki, układał wargi na jego wargach. Nawet wtedy, a może szczególnie
wtedy Sanji był całkowicie bierny, nie dawał juz płynąć łzom, nie miał
ich. Usłyszał jedynie jak obcas Trafalgara w coś się wbija. Może płuco, może
serce, nerka, nie wiedział, był to tylko ohydny plusk. Wtedy też poraziło ich
przeraźliwie miłe słońce.
-
Jedziemy do naszego domu, tylko naszego. Na zawsze.
Blondyn
miał wrażenie, że było tutaj ciemno. Wyobrażał sobie ciemność w której tonie,
jednak okazało się, że to jedynie koc, puszysty i przyjazny, zakrył go
calutkiego, by czasem nie było mu zbyt zimno i niewygodnie. Podłożył mu nawet
poduszkę pod głowę i wtedy jeep ruszył przed siebie. Sanji czuł jak auto skręca
raz w lewo, a raz w prawo. Radio ironicznie grało piosenkę o wolności.
-
Chcę... do... mojego... domu....
-
I jedziemy tam, najdroższy.
Maleńki
domek, wcale nie na odludziu, zwyczajny, z cegły, pomalowany na biało z
czarnymi dachówkami, drobny ogródek ze skoszoną trawą, huśtawka dla dwojga,
perfekcyjnie zawieszone firanki w oknach. Law otworzył drzwi, wyjmując trzęsące
się zawiniątko, które szeptało, że chce do domu. Do tego, gdzie wcale nie było
tak czysto, ale ciepło i radośnie, że chce tam gdzie Zoro, gdzie jego
wymiętolone, brudne spodnie, leżące na środku salonu, spocony ręcznik z
siłowni, czy łoże nim pachnące. Lecz Trafalgar rozumiał tylko urwane słowa
którymi się nie przejmował, a nawet uśmiechnął się do sąsiadki
przechodzącej obok.
-
Och, pewnie chory?
Zagadała
przyjaźnie kobieta w średnim wieku, niziutka, ze szczekającym przy kostkach
psem, Yorkiem. Te drobne, hałaśliwe bestie niezwykle go irytowały.
-
Zachorował mi na ospę. Jest tak słaby, że nie ma siły chodzić.
Uśmiechnął
się do niej szeroko nim odeszła. Sanji nigdy nie widział tak obrzydzającego go
uśmiechu, jak w tej chwili. Poczuł jak Law go sobie poprawia w ramionach i
odchodzi, patrząc jak plecy kobiety znikają za zielonym płotem. Przez chwilę
miał taką ochotę za nią coś krzyknąć, jednak zdał sobie sprawę, że potrafi
jedynie chrypieć. Tylko taki dźwięk wydarł się z jego płuc, gdy przekroczyli
próg domu. Jak przystało na doktora, było tutaj schludnie, raczej znikome ślady
kurzu, czasami jakaś książka leżała tam, gdzie nie trzeba. Stara, wymięta
koszula w której chodził po domu była przewieszona przez fotel. Chirurg wyminął
te wszystkie nieistotne przedmioty, całując Sanjiego w jedyny, odsłonięty
kawałek skóry, zostawiając tym samym paskudnie czuły całus na czole. Było
słychać otwierające się, ciężkie drzwi, a potem schodzili gdzieś w dół. Ciemno,
ciemniej. Gdy był w więzieniu przynajmniej było przyjemnie i biało, tutaj zaś
gromadziła się kula czerni, dodatkowo szpecona odgłosem obcasów. Przez chwilę
myślał że się oddalają.
-
Zoro! Zoro, przestań się grzebać w papierach! Umyj ręce i chodź jeść!
Wołał z kuchni blondyn, wyjmując pieczeń. Jej ostry zapach poniósł się w głąb domu, nawet pod szparę drzwi biura Roronoy. Ten jedynie westchnął z uśmiechem, chowając jakieś akta do teczki byle jak. W sumie i tak go nudziły. Zajrzał do jadalni, gdzie już leżała zastawa, sok w kartonie i sama pieczeń. Aż poczuł ukłucie gdzieś w sercu, że nie mógł patrzeć jak ją obrabia. Lubił patrzeć nawet na to, kiedy Sanji sypał przyprawy, a Sanji widział to w jego spojrzeniu. Złapał go za dłonie i pociągnął na miejsce.
Wołał z kuchni blondyn, wyjmując pieczeń. Jej ostry zapach poniósł się w głąb domu, nawet pod szparę drzwi biura Roronoy. Ten jedynie westchnął z uśmiechem, chowając jakieś akta do teczki byle jak. W sumie i tak go nudziły. Zajrzał do jadalni, gdzie już leżała zastawa, sok w kartonie i sama pieczeń. Aż poczuł ukłucie gdzieś w sercu, że nie mógł patrzeć jak ją obrabia. Lubił patrzeć nawet na to, kiedy Sanji sypał przyprawy, a Sanji widział to w jego spojrzeniu. Złapał go za dłonie i pociągnął na miejsce.
-
Chodź no, zielony ślimaku, bo nam wystygnie.
Usiedli
i cieszyli się jedynie dobrą kuchnią oraz swoją obecnością.
-
Pyszne.
Odzywa
się Zoro, a blondyn promienieje słysząc tę pochwałę.
Sanji już dawno okrył, że Zoro ma słabość do pieczonych nerek.
Sanji już dawno okrył, że Zoro ma słabość do pieczonych nerek.
-
Moja ukochana chyba się zdrzemnęła?
Szepta
głos. Nadal jest ciemno i zimno. Koc jest już tylko na nogach. Coś wpija mu się
w nadgarstki i biodra oraz w szyję. Klęczy.
-
Chcę cię na kolanach.
W
umyśle Sanjiego robi się coraz ciemniej.
Aaaaaaaaaaaaaaaa ♡♡♡♡ Kocham, kocham, kocham ♥
OdpowiedzUsuńNajpierw odcinek Hanniego obejrzany w szkole, a teraz to~
Uwielbiam Lawa skurwiela...hue hue hue .w.
Nie wiem co jeszcze napisać, bo w sumie znasz moje zdanie na temat tego ficka ♡
Aż sobie cytne Hanniego: What do you see when you close your eyes?
O jasny gwint... Ale to było mocne O.O! Takie sceny nam tu sprezentowałaś że wymiękłam. Genialny obraz mi się tworzył w głowie. Ciała Słomianych mną wstrząsnęły a rozpacz Sanjiego była idealnie oddana. Law bardzo pasuje da takiego charakteru i na psychopatę. Ostatnie zdania tak bardzo zachęciły mnie na dalszą część, że będę wyczekiwać jej ze zniecierpliwieniem:D!
OdpowiedzUsuńNo i gdzie następna cześć? Opko mnie przeraziło ale było super :)
OdpowiedzUsuń