Autorka: Kanako
Korekta: Ayo3
Liczba rozdziałów: 1/?
Gatunek: yaoi (chyba),
psychologiczny, horror
Para: AcexSanji
Ograniczenie wiekowe: 18+
Piosenka
przewodnia: Kanjani8 – Dye D?
Czasem ludzie chcąc zasnąć i nigdy się nie
obudzić, czasem ludzie marzą, aby być kimś innym i żyć gdzie indziej, a czasem
ulegają rozkładowi i winią za to cały świat, za z wyjątkiem siebie samych.
Przedstawiam wam projekt zrealizowany z
wielkim rozmachem, który dedykują z całego serduszka mojemu pierwiastkowi szczęścia.
Nie mogę tak po prostu powiedzieć, jak Cię kocham,
ale wiesz, że teraz Cię potrzebuję, więc zaufaj mi.
Ty nawet nie wiesz jak mnie kochasz.
Dostałeś powód (chyba), aby dowiedzieć się kim jestem, do licha.
Po prostu nie mogę powiedzieć co chcę zrobić,
więcej każdej nocy wędruję samotnie.
Nawet nie mam pojęcia co robię,
ale upadam przez tą zakazaną miłość do ciebie.
Ach, dzisiejszej nocy myśli błądzą
ku szalonej miłości, która traci kontrolę,
skażona bluźnierczym ciałem
Upada Upada Upada (Upada)
Nocą rozbrzmiewa echo
Próżna miłość (miłość) do (Ciebie)
Zanurza się, zanurza, zanurza (tak)
Będę żył z tobą.
Kocham cię dzisiejszego wieczoru.
Ilekroć się pogubisz
(Będę tam dla Ciebie) będę tam dla Ciebie. Nigdy Cię nie opuszczę.
Nie mogę tak po prostu powiedzieć, jak Cię kocham,
ale wiesz, że teraz cię potrzebuję, więc zaufaj mi.
Ach, w tą skażoną noc,
to ty między innymi zostałeś wybrany.
Szalona miłość zaprasza.
Uszczęśliwię cię dziś? Albo
zasmucę? Albo doprowadzę cię do łez?
Witam na pokładzie ciemnej nocy skąpanej w świetle księżyca.
Kanjani8 – Dye D?
Akt I – Samotna wędrówka
Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić, i szczęścia, aby mi się jedno z drugim nie popieprzyło. – Stephen King, Miasteczko Salem
Nad małym portowym miastem Calais unosiła się mlecznobiała mgła.
Niewyraźna poświata księżyca próbowała walczyć bezskutecznie z kłębiącymi się
na niebie deszczowymi chmurami, które leniwie posuwały się do przodu w rytm
tylko sobie znanych melodii.
Był chłodny, (prawie) wiosenny wieczór, siąpiło, a w radiu odżyła moda na
piosenki lat osiemdziesiątych.
Żyć, nie umierać, pomyślał złośliwie Noir[1] Sanji,
wyciągając z kieszeni paczkę papierosów.
A przeklętej wiosny nadal nie widać, prychnął w myślach, wyciągając jedyne
lekarstwo na swoje wszystkie smutki z pomiętego opakowania, wyglądające na
takie, co wiele przeszło.
Gdy raz na jakiś czas ukradkowo zerkał przez szybę swojej starej i ledwo
żyjącej już Hondy, zdał sobie sprawę, że znów zabrało mu się na rozwiązywanie
swoje starych jak świat egzystencjalnych dylematów.
Usłyszał cichą melodię i zaczął
grzebać w kieszeni w poszukiwaniu telefonu. Gdy go w końcu znalazł, szybko
nacisnął na zielony guzik i przycisnął sobie czarną komórkę do ucha.
— Halo, halo, tu gówniana restaracja. Co podać? —
zapytał zaniechęcony, jedną dłoń zapalając papierosa, drugą nadal trzymając na
kierownicy.
— Całe
opakowanie leków — usłyszał optymistyczny głos w słuchawce i przewrócił oczyma.
— Na? — zapytał z uprzejmym zainteresowniem. Zaciągnął się.
— Na życie.
— Mam tylko aspirynę
— pocieszył. — Może być?
— W
ostateczności.
— Smacznego —
rzucił na wpół ironicznie, na wpół poważnie, skręcając w lewo.
— Gdzieś jesteś?
— W stęchłej
dziurze zabitej dechami. Będę za cztery godziny z haczykiem — powiadomił i
ziewnął, przyznając, że przydałaby się mała czarna na rozbudzenie.
— Pośpiesz się.
— Mam się
pospieszyć? Jeszcze pomyślę, że się stęskniłaś — zironizował. — Pracuję nad
tym.
— Masz jakieś
plany na ten tydzień?
— Nie wybiegam tak daleko w przyszłość — odparł, włączając wycieraczki,
gdy deszcz zmógł się na sile. Nie doczekał się odpowiedzi, usłyszał tylko
przerwany sygnał połączenia i krople deszczu uderzające o dech niemalże pustego
samochodu.
Rzucił ukradkowe spojrzenie na wyświetlacz i zaklął pod nosem, coś co
brzmiało jak „gówniany telefon”, gdy bateria była na wyczerpaniu swoich
wszystkich strategicznych sił. Zacisnąwszy mocniej dłoń na kierownicy, skręcił w
prawo z głośnym piskiem opon na leśną ścieżkę. Mimo wszystko cieszył się, że
jego rodzinne okolice porażały cichością i nie cieszyły się szczytem ludzkiej
cywilizacji.
— Nie mów, że ty też odmawiasz
współpracy — warknął pod nosem, gdy silnik powiadomił go o swojej śmierci
„klinicznej” głośnym sykiem i auto zgasło, pogrążając go w egipskich
ciemnościach. Nie miał pojęcia co robić. Odchylił lekko głowę do tyłu,
opierając się o wygodny fotel swojej Hondy i zamknął oczy, czekając aż odda się
całkowicie w objęcia Morfeusza.
Po dwóch godzinach bezproduktywnego siedzenia w jednym miejscu, gdy
doszedł do winsoku, że sen nie chce przyjść, wstał, otworzył drzwi samochodu, a
jego cień jak milczący towarzysz rozciągnął się na leśnej ściółce. Narzucił na
siebie kurtkę i wyszedł z mocnym postanowieniem rozprostowania nóg.
Zimny wiatr muskał jego twarz, gdy w otoczce szarego dymu stawił pierwsze
kroki na mokrej trawie. Zadygotał z zimna, wciskając dłonie do kieszeni.
Delikatna mżawka przeobraziła się w ulewę, która rozszalała się na dobre.
Deszcz padał jak z cebra.
Rzucając ostatnie spojrzenie swojemu ukochanemu rocznikowi ‘89, z którego
złaził już czerwony lakier, postanowił zbadać swoje marne położenie i wybadać,
czy nie znajdzie przy okazji swojej niedoli miłosiernego samarytanina. Dlatego
też, adorowany przez nawałnice, ruszył przed siebie w nieznaną przez ludzkie
oczy dzicz.
Mocno wiejący wiatr obejmował jego policzki, katując jeszcze większym
nawałem ciężkich kropel deszczu. Przemoczone do suchej nitki ubranie, ciążyło
na nim, tak bardzo, że miał wrażenie, że za chwilę się zapadanie. Mimo ochrony
gwarantowanej przez narzucony na głowę kaptur, jasna grzywka upadła mu na czoło
i lała się z niej stróżka wody.
Balansował pomiędzy drzewami, ignorując fakt, że czuł zimne spojrzenie na
swoim spoconym karku. W nocy aktywowała się wyobraźnia i pewnie ona była
skutkiem ubocznym jego bystrych wrażeń.
Nie miał pojęcia, gdzie idzie. Po prostu szedł, ostrożnie posuwając się
na przód w wąskim tunelu, ukształtowanym przez gęsto rosnące drzewa. Przejście,
które znajdowało się przed nim, było tak ciasne, że nie dopuszczało żadnego
światła. Lubił ciemność, czuł się bezpieczny, gdy ze wszystkich stron otaczał
go mrok, a jedyne co musiał robić, to oddychać dalej.
Był daleko od ciekawskich szeptów i karcącego spojrzenia swojej
przyrodniej siostry, i ten fakt mu wystarczał. Lodowata woda spływała duszkiem po
jego twarzy i irytowała coraz bardziej. Dlatego nie odmówił sobie kolejnego prychnięcia
tego dnia, gdy papierosy przemokły do ostatniego listka tytoniu i nie mógł
nawet oddać się swojej przyjemności.
Zadygotał z zimna. Miał wrażenie, że minęła wieczność, odkąd po raz
ostatni widział biały świt i nawet nie mógł przypomnieć sobie głosu, który
jeszcze nie dawno poinformował go o swojej obecności. Musiał przyznać przed
samym sobą, że naprawdę jest chodzącą katastrofą i nie potrafił w żaden sposób
zdefiniować swojego pecha – nie rozbił lustra w przeciągu siedmiu lat, czarny
kot nie przebiegł mu drogi, a dziś kalendarz nie wskazywał trzynastego dnia
miesiąca. Może sam fakt, że urodził się w bólach był wystarczającym dowodem na
to, że nie sprawowała nad nim pieczę żadna migocząca pierdoła na niebie?
Miał wrażenie, że za chwilę straci zdolność poruszania się. Ręce mu
zmarzły, a nogi zaczęły się trząść. Czy mógłby wtedy liczyć na sen? Skuliłyby
się gdzieś, owinięty smrodem gaju i czekał albo na śmierć, albo
wybawienie.
Jeszcze nigdy nie znajdował się w tak groteskowej
sytuacji. Miał wrażenie, że za chwilę zwariuje. Przy życiu utrzymywała go tylko
nadzieja, że w tym roku lato powinno trwać o wiele dłużej, na skutek
przedłużenia w nieskończoność zimowego szaleństwa.
Do diabła z tym!, pomyślał. Równie dobrze mógł to uznać za kiepski
żart ze strony życia. Kiedyś w końcu musiał nadjeść dzień, a wtedy przynajmniej
będzie w stanie oszacować gdzie jest.
Błądząc tak po tym bezpańskim, odludnym lesie, odnosił niejasne wrażenie,
że jest bohaterem filmu rodem z horrorów i modlił się w duchu, aby nie skończyć
dramatem i życiową klęską, jak przystało na takie produkcje. Starał się jak
mógł poruszać wzdłuż lewo ubitej ścieżki, a biorąc pod uwagę to, że deszcz nie padał
tu tak potężnie, jak na otwartej przestrzeni, w jego duszy pojawił się promyk
nadziei na lepsze jutro.
Nagle jednak ta, zdawałaby się, nie mająca końca mgła zaczęła się
rozrzedzać, gdy zbliżał się coraz bardziej do rozwidlenia. Przeszedł jeszcze
metr, góra dwa, i odetchnął z ulgą, gdy przed jego oczami pojawił się duży
cień, który co krok zaczął się wyostrzać, aby koniec końców uchylić przed nim
rąbka swojej tajemnicy.
Przed jego oczyma ukazała się posiadłość wzniesiona w barkowym stylu,
choć nie znał się na architekturze, mógł to stwierdzić z łatwością po charakterystycznych
ozdobach. Dom nie był pierwszej młodości,
ze ścian złaził brudny i pomarszczony tynk, w niektórych oknach na dobre
zadomowiła się gęsta pajęczyna, niektóre zaś szyby były wybijane i zabite
dechami. Ściany zaś od linii frontu były porośnięte bluszczem tak gęsto, że z
tej odległości nie mógł rozróżnić drzwi od okien. Ale nadal imponował, na tyle,
ażeby zmusić Sanjiego do podejścia jeszcze bliżej. Przyglądał się swojemu
odkryciu niemalże z chorą fascynacja, ba, miał wrażenie, że pchają go tam
jakieś niewidzialne siły. Nie miał nawet pojęcia, kiedy serce w jego piersi
zaczęło bić jak oszalałe, a on sam stracił poczucie czasu. Wyciągnął telefon, aby
podzielić się swoim znaleziskiem całemu światu, ale zdał sobie sprawę, że nie
mógł na niego liczyć.
Gówniany czarny humor, mruknął
w myślach, gdy znów poczuł wzbierającą go złość.
Zapewne, gdyby niebo było bardziej przejrzyste a on nie byłby tak zaaferowany
tym wszystkim, dostrzegłby w jednym z okien na piętrze, w którym jarzyła się
smuga światła, wysoką, tajemniczą personę spowitą dymem. Nie mógłby nawet
przepuszczać, że ów postać przyglądała mu się uważnie, badając każdy
najmniejszy szczegół jego twarzy, poczynając od kręconej brwi, skończywszy na
niebieskich oczach.
Wyposażony w lampkę krwistoczerwonego wina i domieszkę dobrego humoru,
opierał się o framugę drzwi, patrząc to w okno, to na fortepian wybitnego
pianisty, który zmarł dawno temu, a jego prochy zostały rozsypane po całym
świecie. Jego piegowatą twarz rozjaśnił uśmiech.
Zanucił pod nosem ciche „…więc każdej nocy wędruję samotnie”,
które brzmiało jak te wszystkie piosenki z dawna zapomniane i nie zaakceptowane
przez środowisko nowych pokoleń i zbiegł po schodach, starając się narobić tyle
hałasu, na ile było stać jego stan zdrowia.
— Witaj na moim przyjęciu — szepnął z uśmiechem, gdy frontowe drzwi
przywitały gościa z głośnym skrzypnięciem.
Wzniósł naczynie w geście toastu i napił się, oblizując usta.
[1] z
francuskiego „czarny”.
Zaczyna się naprawdę bardzo tajemniczo :) Jestem ciekawa co tam wymyśliłaś, bo znając życie będzie to kawał naprawdę dobrego opowiadania ^^ Kurcze, strasznie mi się podoba jak oddajesz postać Sanjiego. Ja tak nie umiem, a do niego te Twoje zachowanie tak pasuje. I ciekawe kim jest Ace :D Pierwsze co mi na myśl przyszło to to, że jest wampirem ^^ Czekam na kolejny rozdział :)
OdpowiedzUsuńWoah! Ale świetne!
OdpowiedzUsuńJestem ciekawa co dalej... jest tak mrocznie i cudownie :D
Achh proszę o więcej *.* Wciągnęłam się (a to się rzadko zdarza ;P)
Wyczuwam siły mroku... XD
OdpowiedzUsuńNo cóż, mnie zakończenie też skojarzyło się z Acem wampirem lub demonem [Yes, my lord *.*]. Początek naprawdę intrygujący i mam wrażenie, że Sanji nieprzypadkowo trafił akurat tam.
Nie mogę się doczekać ciągu dalszego ^^
Ja się tylko zastanawiam, czy to aby na pewno Ace, stoi tam przy oknie xD
OdpowiedzUsuńKana może nas jeszcze zaskoczyć ;P
Koleś ma piegi, dla mnie to jasny dość sygnał ^^
OdpowiedzUsuńHaha cos w tym jest xD
UsuńFufufu~ Chyba powinnam przerwać milczenie, nee? ;)
OdpowiedzUsuńDzięki za wasze wszystkie pozytywne komentarze i w ogóle. Postaram się, aby to opowiadanie zmusiło was do dreszczyku strachu albo jakiekolwiek emocji, naprawdę, obiecuję.
Nie sądziłam, że będzie debata o ów "tajemniczej" postaci, ba, myślałam, że to takie oczywiste, hijhijhij :D
Opowiadanko z dreszczykiem~ Nya uwielbiam takie:3 Ciekawe czy to będzie coś w rodzaju pięknej i bestii czy Drakuli? A może mix? Nie mogę się doczekać kolejnej części! Skoro pierwsza część jest tak dobra, to kolejna zwali z nóg!
OdpowiedzUsuń